Zbiór prostych gagów z zabiegami technicznymi znanymi ze starego kina, dość przewidywalnie rozegrany i okraszony szczątkową ilością refleksji, nawet tej nad wampirami. Generalnie dość nudno, a dodatkowo Polański w roli głównej. Bynajmniej nie mam nic do jego gry aktorskiej, tylko problemem jest dla mnie relacja artysty i dzieła, które tworzy. W świecie pozbawionym etyki być może byłoby to możliwe, jednak ludzie nie działają w systemie binarnym. Moralność podobna jest raczej do relacji heksadecymalnych, to znaczy cyfry od 0 do 9 prezentują obiektywnie istniejące wartości umożliwiające życie społeczne, a litery od A do F to interpretacja indywidualna moralności. I tak przykład tej relacji można odnieść do relacji artysty oraz materialnego dzieła, które stworzył. Artysta to porządek obiektywny, z którego bierze się wszystko to, co znajduje się w dziele, chociaż czynnik interpretacji jest tu bardzo ważny. Są jednak granice hermeneutyki, podobnie jak istnieją granice dowolności w rozumieniu podstawowych wartości. Ich złamanie po prostu oznacza biologiczną śmierć, np. w kwestii poszanowania życia innego człowieka. Polański więc zgodnie z tą szesnastkową wizją moralności przekroczył granicę, poza którą wszelkie dzieło jakie stworzył jest zaburzone tym, co zrobił. Mój odbiór również. Tyczy się to nie tylko Nieustraszonych pogromców wampirów, ale każdego jego filmu. Odkąd uświadomiłem sobie, że wykorzystał seksualnie nieletnią, wszystkie jego filmy nie są już tak dobre, jak je zapamiętałem, a te nowe, które, rzecz jasna, podobają mi się ze względów warsztatowych, zawsze będą nosić pedofilskie znamię – i nic go nie zmaże. W tym worku naznaczonych niemal pierworodnym błędem dzieł Nieustraszeni pogromcy wampirów tym bardziej przegrywają wraz z mijającym czasem, bo są z natury filmem lekkim, wręcz płytkim. Tym więc bardziej przegrają z przeszłością Polańskiego.
Refleksja przychodzi niejednokrotnie zbyt późno, i w przypadku filmów, i niestety w życiu. Pierwszy seans pamiętam do dzisiaj, gdyż był to pierwszy film 3D, który obejrzałem w życiu, trwający więcej niż 20 minut. Byłem pod wrażeniem efektów specjalnych, kolorów, mnogości postaci. Cała ta wizualna maska przyćmiła fabularną jakość produkcji. Dzisiaj już na spokojnie mogę stwierdzić, że pod względem scenariusza Avatar traktuje zdolności intelektualne widza niezwykle chłodno, żeby nie powiedzieć, że to historia skrojona dla młodszej grupy widzów. Od razu narzuca się analogia z walką rdzennych mieszkańców obu Ameryk z najeźdźcami z Europy. Zginęło ich (i umarło na przywleczone przez Europejczyków choroby), jak, mam nadzieję, pamiętamy, w sumie kilkanaście milionów. Z tym że ta walka tubylców z Pandory o wolność narysowana została przez twórców Avatara tak szkicowo, jak można tylko było, żeby w całym filmie pokazać jak najmniej warstw do dyskutowania i rozważania. Brak więc w Avatarze mądrości, jaką ma np. Ostatni Mohikanin Michaela Manna. Fajerwerki wizualnej próżności nakryły szczelnym, pstrokatym dywanem treść. Tego typu refleksja jednak przychodzi po otrzeźwieniu zmysłów, kłócąc się z zachwytem po pierwszym seansie superprodukcji Camerona.
Sytuacja z Hobbitem generalnie jest podobna do problemu Avatara. Pierwszy seans kinowy powoduje opad szczęki, natomiast każdy kolejny, już poza środowiskiem kina, sprawia, że coraz mniej w nas bezkrytycznego zachwytu, a coraz więcej pytań, zwłaszcza u tych, którzy znają prozę Tolkiena, także tę poza Władcą Pierścieni i Hobbitem. Co jednak ciekawe, pierwsze dwie części aż tak bardzo nie zmieniają się za każdym kolejnym seansem. Natomiast ostatnia nie potrafi utrzymać poziomu, bo gdy kurz bitwy opadnie, okazuje się, że w sumie jako takiej treści w filmie nie ma. Efektownie zrealizowane walki są wypełniaczem czasu ekranowego. Równie dobrze można by było zrobić maksymalnie dwie części Hobbita, a nie pozostałby taki niesmak na siłę rozciąganej historii, jak po trzeciej części trylogii. I pomyśleć, że zapamiętałem Hobbita (całą trylogię) tak dobrze, a dzisiaj nie chce mi się nawet do niej wracać, za wyjątkiem może pierwszej części. Władca Pierścieni znacznie lepiej oparł się próbie czasu. Wciąż jest tak interesujący, jakim go zapamiętałem podczas świątecznych, kinowych seansów.