Filmy, które nie są tak DOBRE jak je ZAPAMIĘTALIŚMY
Bandyci czasu (1981), reż. Terry Gilliam
Podobne wpisy
Kino Terry’ego Gilliama zwykłem traktować nieco bezkrytycznie, ale są pewne granice. Gilliam jako reżyser również przeszedł osobistą drogę jako twórca. Tworzył mniej lub bardziej udane dzieła, szukając swojej artystycznej drogi. Jeśli ktoś jest otwarty na surrealistyczną stylistykę w kinie, zapewne pierwszy seans Bandytów czasu uzna za niesamowite odkrycie, bajkę dla dorosłych, którzy ciągle nie są pewni, czy mogą się takimi mienić, i dlatego ich dojrzałość jest większa niż wszystkich innych smutasów z furą i komórą w zanadrzu. W rokokowym kinie surrealistycznym jednak łatwiej niż w innych gatunkach skryć niewprawności warsztatowe, a takich Bandyci czasu zawierają na pęczki – począwszy od aktorstwa, nierównego montażu, a skończywszy na efektach specjalnych. Terry Gilliam miał jednak na ćwiczenia kilkadziesiąt lat i teraz już wiem, że zrobił postępy, ale trzeba było zostawić jego legendę na boku, a spojrzeć na poszczególne dzieła geniusza z Monty Pythona obiektywniej, bez emocji. Dzisiaj nie wracam już do Bandytów czasu z własnej woli – to się zmieniło, ale wciąż nie wyłączam TV, gdy natrafię na ich seans.
Sami swoi (1967), reż. Sylwester Chęciński
Cały czas się zastanawiam, czy dzisiaj ten film miałby szansę na odniesienie takiego sukcesu, jak wtedy, w trudnych, przedgierkowskich czasach oraz na początku Polski ze zmienionym ustrojem po 1989 roku. Chęciński postawił na humor prosty, wykorzystujący nasze polskie przywary i jednocześnie dość trudny w odbiorze dla widza spoza naszej gry językowej. Cenzurę jakoś udało się wykiwać, dlatego film miejscami jest mocną satyrą na komunizm, dzisiaj już właściwie pozostającą bez żadnego odzewu ze strony młodszych widzów. A dlaczego uważam, bądź właściwszym określeniem będzie czuję, że nie jest to już taka dobra polska komedia wszech czasów? Bo gdy ją wiele razy oglądałem w dzieciństwie i śmiałem się do rozpuku wraz z rodziną, nie wiedziałem, że dzisiaj przyjdzie mi żyć w Polsce równie podzielonej jak zwaśnione rody Kargulów i Pawlaków – irracjonalnie i perfidnie podzielonej przez złych do cna ludzi. Przykra jest więc ta przyszłościowa prawdziwość filmu Chęcińskiego. Określenie „dobry” znaczy więc w przypadku Samych swoich „rozrywkowy”, dający zupełnie fikcyjny obraz świata, a skoro film nieoczekiwanie stał się nad wyraz przez analogię prawdziwy, przestał być „dobry” w tym sensie, w którym go rozumiałem i chciałem postrzegać. Zapamiętałem więc inne dzieło, a w szczególności komedię, a dzisiaj oglądam gorzką satyrę, czego raczej już unikam.
Vinci (2004), reż. Juliusz Machulski
Sprawa z Machulskim jest prosta. Ma świetne scenariusze opowiedziane w sposób słabszy, niż mogłyby być przy współczesnych środkach technicznych i bez utraty treściowej jakości. Po tym względem (czyli treści) Vinci, zarówno jak na polskie, jak i światowe warunki, jest doskonale skrojoną historią rozrywkową o tzw. nieszkodliwych włamywaczach. Byłem naprawdę pod wrażeniem, gdy go po raz pierwszy widziałem, właśnie ze względu na tę polską odkrywczość gatunkową. Mało w owych czasach było filmów o włamaniach tak sprawnie zrealizowanych i zmyślnie odwołujących się do archetypów komediowego kina sensacyjnego w stylu Różowej Pantery czy Gangu Olsena. Potem jednak nastały czasy Incepcji, Miasta złodziei czy W starym, dobrym stylu. Vinciego uratowała historia, ale po 16 latach od premiery czuć realizacyjną nieporadność, zwłaszcza w porównaniu z produkcjami zachodnimi. Pierwsze wrażenie minęło, a na froncie pozostał warsztat, który od lat u Machulskiego zawodzi, nawet w porównaniu z obecnymi możliwościami polskiej kinematografii.
Dzień Niepodległości (1996), reż. Roland Emmerich
Połowa lat 90. to były jeszcze czasy, gdy polscy widzowie (ja również) nie zwracali uwagi na pewien charakterystyczny, buńczuczny styl kręcenia amerykańskiego kina katastroficznego. W Polsce i generalnie w krajach postkomunistycznych zachłysnęliśmy się kunsztem, z jakim twórcy z USA potrafili nakreślić koniec świata i postawić Stany Zjednoczone na ostatniej linii obrony całej ludzkości. Obiektywnie było czym, zwłaszcza w porównaniu z naszym rodzimym kinem. Może dlatego te wrażenia zachwytu i dysproporcji pozostały do dzisiaj, lecz już nie w takiej sile. Skutecznie jednak część z nich została wypleniona przez kontynuację niegdysiejszego hitu Rolanda Emmericha, której dosłownie nie da się oglądać bez zażenowania brakiem scenariuszowej logiki. Poza tym dzisiaj, czyli w latach 20. XXI wieku, jesteśmy dużo bardziej świadomymi widzami. Znacznie ciężej jest również nas nabrać. Czasy, gdy klękaliśmy przed amerykańskim kinem, już minęły. A tak w ogóle z dzisiejszej perspektywy wybuchający Biały Dom wygląda jakoś tak tekturowo.