search
REKLAMA
Artykuł

CROFT, LARA CROFT. Profil pierwszej damy gier wideo

Piotr Bieroń

4 kwietnia 2018

REKLAMA

LARA IDZIE DO KINA

Wraz z rosnącą popularnością postaci Lary Croft oraz komercyjnym sukcesem gier z jej udziałem zaczęto coraz poważniej myśleć o filmowej adaptacji jej przygód, co było kolejną oznaką tego, że postać stała się pośród innych bohaterów popkultury na tyle rozpoznawalna, by marka mogła zawalczyć z innymi przebojami srebrnego ekranu i wykroić sobie swój kawałek z boxoffisowego tortu. Na stworzenie adaptacji zdecydowało się Paramount Pictures, nabywając prawa do ekranizacji gry w 1998 roku. Według zawartej umowy Eidos, producent gry, miał czerpać zyski z tantiem.

Gotowy film zatytułowany Lara Croft: Tomb Raider trafił do kin trzy lata później. Swoją drogą to też ciekawa sprawa, że do tytułu gry dodano jeszcze imię i nazwisko głównej bohaterki. Lara Croft w tamtym momencie była już postacią głośniejszą od gier, w których się pojawiała, a producenci, zdaje się, dobrze o tym wiedzieli.


Filmy na podstawie gier nie są zazwyczaj dobrym kinem i ekranizacja przygód panny Croft nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. Główny problem z przenoszeniem tego konkretnego tytułu na ekran polega na tym, że od strony fabularnej Tomb Raider nie jest czymś specjalnie oryginalnym. Jego wyjątkowość polegała na tym, że charakterystyczne dla kina nowej przygody motywy i atmosferę przenosił do gry video, a więc jedynego póki co medium, w którym odbiorca nie jest tylko biernym obserwatorem, ale bierze również czynny udział w akcji. Tylko tyle, ale to wystarczyło, by wyobraźnia w czasie gry pracowała na najwyższych obrotach, pozwalała poczuć prawdziwy zew przygody. Kiedy więc przyszło co do czego, nagle okazało się, że Tomb Raider, oderwany od swojego macierzystego medium, nie ma kinomanom zbyt wiele do zaoferowania.

W momencie premiery gry Lara Croft stała się sensacją nie tylko dlatego, że była sympatyczna i pociągająca, ale również dlatego, że była grywalną postacią żeńską w grze akcji. Film nie miał tej przewagi, dobrych, interesujących postaci kobiecych kina sensacyjnego w tamtych czasach już nie brakowało. Twórcy coś tam próbowali, do klimatów „indianajonesowych” dodali trochę gadżeciarstwa rodem z przygód Jamesa Bonda (Lara ma nawet swojego Q, choć do klasy Desmonda Llewelyna mu daleko), a wszystko razem spięli teledyskowym montażem.

Indiana Jones ery MTV? Być może, ale wyszło cokolwiek pokracznie. W scenach akcji film jest przesadnie efekciarski, wątki fantastyczne są słabo wytłumaczone w scenariuszu, a przez to nieprzekonujące. Są również efekciarskie na siłę, ale przez to nużą, zamiast trzymać w napięciu (wyjątkiem jest scena ataku na posiadłość Lary – w tej jednej sekwencji choreografia kaskaderów, efekty i montaż działają bez zarzutu). Mimo tych wszystkich wad film na siebie zarobił. Przy 115 milionach budżetu zyski wyniosły 274,703 w światowym boxoffisie. Magia Lary Croft zadziałała, przynajmniej finansowo. Do dzisiaj jest to najlepiej zarabiająca adaptacja gry wideo. Jej kontynuacji z 2003 roku, Lara Croft: Tomb Raider – Kolebka życia, nie powtórzyła sukcesu pierwowzoru, mimo że za sterami usiadł Jan de Bont, reżyser obydwu części Speed (trzecia odsłona ukazała się całkiem niedawno…). Powtórzyła natomiast wszystkie błędy, z głupkowatym scenariuszem na czele, chociaż tutaj na całe szczęście nikt nie próbował dopisywać do filmu przygodowego rodzinnej psychodramy (o tym za chwilę). A krytycy filmowi? Cóż, jak Lary nie lubili, tak jej nie polubili.


Jak natomiast ma się ekranowa inkarnacja Lary Croft, kreowana w obydwu filmach przez Angelinę Jolie? Scenarzyści postanowili być wierni wobec growego oryginału i uczynili z Lary poszukiwaczkę przygód, dla której w pierwszej kolejności liczy się frajda czerpana z kolejnych wypraw i odkrywania pradawnych tajemnic zagubionych cywilizacji. Próbowali też nadać postaci nieco głębi, poruszając kwestię tęsknoty bohaterki za dawno zmarłym ojcem, którego śmierć, jak się wkrótce okaże, ma dla fabuły niebagatelne znaczenie. Oczywiście, status Lary Croft jako popkulturowej ikony seksu również musiał zostać w filmie zaznaczony. Z tego powodu w filmie znalazła się scena, w której główna bohaterka bierze kąpiel. Tak po prostu. Przy okazji robi przy tym jak najwięcej zmysłowych póz i min ile zdoła. Też tak po prostu. Znaczenie dla fabuły scena ma zerowe, ale nie powiem – miło się ogląda.

Nigdy nie byłem fanem kreacji Angeliny Jolie. Z istnej lawiny krytyki, jaka przetoczyła się po filmie, jej udało się wyjść w miarę bez szwanku – jej występ jest uznawany za udany, dla wielu widzów Angelina była wręcz jedynym słusznym wyborem do tej roli. Mnie jednak nigdy nie przypadł do gustu. Przede wszystkim Lara Croft miała w sobie brytyjską elegancję, której Angelinie ewidentnie brakuje, choć brytyjski akcent udaje, jak na moje niewyćwiczone ucho, całkiem nieźle. Nie można jej odmówić seksapilu, ale Angie jest w podkreślaniu seksowności swojej bohaterki zbyt nachalna, tak jakby starała się pokazać, że jej bohaterka potrafi być zmysłowa non stop w każdej sytuacji, przez co niestety wrażenie robi niekiedy wręcz autoparodystyczne. Do tego dochodzi jeszcze relacja z ojcem, dopisana tylko po to, by w jakikolwiek sposób jakoś tę postać pogłębić. Niestety nie dość, że ten wątek jest napisany po łebkach, to jeszcze między Larą i jej ekranowym ojcem (Jonem Voightem – w życiu prywatnym ojcem jak najbardziej prawdziwym) nie ma za grosz chemii.

REKLAMA