search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

CENZURA W KINIE. Przykłady filmowych inwigilacji

Jacek Lubiński

29 marca 2017

REKLAMA

Ostatni dom po lewej

Chodzi oczywiście o oryginalny film Wesa Cravena z 1972 roku – zdecydowanie zbyt krwawy jak na swoje czasy, o czym świadczy chociażby fakt, że w Anglii… odmówiono nadania mu odpowiedniego certyfikatu. W kraju tym dopiero na kasetach wideo można było zatem obejrzeć daną produkcję – a przynajmniej do 1984 roku, czyli do momentu wprowadzenia ustawy o zapisie wideo i stworzenia tak zwanej listy video nasty, czyli tytułów na tyle nieprzyzwoitych, iż nie posiadających regulacji ograniczeń wiekowych, za sprzedaż bądź dystrybucję których można było pociągnąć do karnej odpowiedzialności. Cyrk z Ostatnim domem po lewej kręcił się tam jeszcze długo, a krytycy i firmy producencie niejednokrotnie stykały się z BBFC w sądzie. Dopiero po roku 2000 udało się oficjalnie wypuścić film na ichni rynek – a i to kosztem wycięcia trzydziestu jeden sekund materiału, który ostatecznie wylądował w roli dodatku na jednym z wydań DVD.

Jeszcze lepiej było w Australii, gdzie w ogóle nie zdecydowano się nawet przystąpić do próby oceny. Nie pomógł nawet podstęp zgłoszenia filmu do wglądu pod innym tytułem – Krug i spółka – który po prostu zbanowano przez wzgląd na przemoc i seks (same old, same old…). Nic dziwnego zatem, że zanim doszło do pojednania cenzorów z filmem Cravena w 2004 roku, Ostatni dom… próbowano niejednokrotnie przemycić na Antypody.

Z kolei w Niemczech z półtoragodzinnego materiału spreparowano wersję trwającą zaledwie sześćdziesiąt cztery minuty. Generalnie w ogóle jest to jeden z tych tytułów, które miały pod górkę niemal w każdym kraju na świecie. Gdzieniegdzie dochodziło wręcz do kinooperatorskich samowolek z wycinaniem klatek tuż przed seansem, podczas gdy w innych miejscach kopie wykradano i palono, co zaowocowało tym, że jego kompletna wersja nie przetrwała do czasów obecnych. Najpełniejsze dostępne trwają maksymalnie osiemdziesiąt cztery minuty. Dość bolesne jak na debiut zmarłego niedawno twórcy.

 

Salò, czyli 120 dni Sodomy

Nie gorzej ma się sprawa z ostatnim filmem Piera Paolo Pasoliniego. To pozycja, którą zdecydowanie wyprzedza reputacja, często składająca się z nieprawdziwych plotek – nawet przeciętny obywatel słyszał o tym tytule, choć rzadko który miał okazję go oglądać. I nic dziwnego, wszak faszystowskie eksperymenty na młodych ludziach, wśród których wymienić można nie tylko seksualne dewiacje, ale też między innymi zjadanie fekaliów, nie brzmią specjalnie rozrywkowo (więcej o artystycznej wartości filmu TUTAJ).

Zresztą Salò już w trakcie zdjęć miało swoje problemy, zwieńczone ostatecznie tragicznym morderstwem reżysera. Drażliwy temat i niełatwa w odbiorze, szczątkowa fabuła dopełniły jedynie obrazu projektu, który do dziś pozostaje zabroniony w niektórych krajach. Sporo kontrowersji wzbudziła zwłaszcza młodociana obsada, wyglądająca mocno poniżej dopuszczalnego wieku, ergo budząca wiadome skojarzenia wykorzystywania wbrew woli.

Te i wiele innych powodów sprawiły, że Salò często otrzymywało tak zwanego bana niejako z obowiązku (gdyby film był człowiekiem, można by było napisać, że „za twarz”). W Wielkiej Brytanii dwukrotnie podchodzono do próby nadania mu wiekowego certyfikatu, ostatecznie dopuszczając do oficjalnej dystrybucji dopiero po dwudziestu pięciu latach od premiery (w trakcie których policja miała trochę roboty w nielegalnymi kopiami). W Australii okres ten trwał lat siedemnaście, po czym zdecydowano się na ponowne wstrzymanie obiegu, a potem… na kolejne. Pierwsze wypuszczone na tamtejszym rynku wydania DVD zostały natomiast zmodyfikowane. A w starym dobrym USA – poza oficjalną linią obrony złożoną z uznanych artystów – dochodziło nawet do aresztowań osób rozprowadzających film pod zarzutem… sutenerstwa.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA