W RODZIE SMOKA, WIKINGU i WIEDŹMINIE zobaczysz POLSKĄ SCENOGRAFIĘ. Rozmawiamy z jej twórcą, Michałem Siedleckim
Michał Siedlecki ma 39 lat, dwoje dzieci i własną stolarsko-szwalniczą pracownię w Żyrardowie. Ze szkołą nigdy nie było mu po drodze. Studiował kilka kierunków, ale żadnego nie miał ani czasu, ani cierpliwości skończyć. Od najmłodszych lat jego uwaga uciekała w stronę historii i fantastycznych światów. Zaczął więc zajmować się rekonstrukcją, później szyciem namiotów, w końcu… tworzeniem scenografii dla producentów z Hollywood. Jego namioty, meble i rekwizyty mogliśmy oglądać m.in. w Wikingach, Wikingu i Wiedźminie. Niebawem jego realizacje zobaczymy w prequelu Gry o tron, Wednesday Tima Burtona i Napoleonie Ridleya Scotta. Jak udało mu się to osiągnąć? Jak współpracuje się ze scenografami z Hollywood? I co zawdzięcza mu Robert Eggers? O wszystkim opowiedział nam przy stole krojczym w swoim przestronnym warsztacie w Żyrardowie.
Natalia Hluzow: Wiedźmin, Wiking, Wikingowie, Przęklęta, Wednesday, Ród smoka… To tylko początek listy produkcji, w których mogliśmy lub dopiero będziemy mogli zobaczyć Twoje realizacje. Zanim przejdziemy do tego, jak to się stało, że zacząłeś współpracować ze studiami z Hollywood, opowiedz proszę, od czego właściwie to wszystko się zaczęło.
Michał Siedlecki: Zaczęło się od rekonstrukcji. A jeszcze wcześniej od fantasy i od historii. Pierwsze były gry strategiczne, w które graliśmy z kolegami. Odtwarzaliśmy różne bitwy – bitwę pod Grunwaldem oraz II wojnę światową. Zawsze były to bitwy historyczne. Później odkryłem Tolkiena i zakochałem się totalnie. To była końcówka lat 90., nie było jeszcze filmów Petera Jacksona, miałem wtedy może z 16 lat. Był wtedy szał na Sapkowskiego, ale Wiedźmin mi wtedy nie podszedł. Władca Pierścieni to było coś wyjątkowego. To była prawdziwa sztuka.
Niedługo później pojawiła się możliwość wyjazdu na pierwszą imprezę historyczną. Nie było wtedy sklepów z takimi „gadżetami” historycznymi jak dziś. Buty, ciuchy – wszystko robiliśmy sami. W związku z tym, że nie mieliśmy gdzie spać, wpadłem na pomysł, żeby uszyć sobie namiot. To już była wyższa szkoła jazdy, ale stwierdziłem, że spróbuję. Namiot nie był perfekcyjny, ale wyszedł mi na tyle dobrze, że udało mi się go później sprzedać. Tak więc wszystko zaczęło się od namiotu. I potem jakoś tak poleciało dalej.
NH: Poleciało dalej i na namiotach się nie skończyło. Tentorium.pl to nie jest jedyna firma, którą prowadzisz, prawda?
MS: Tak, to prawda. Początkowo wszystko robiliśmy sami z kolegą. Zleceń nie było zbyt dużo. Kiedy zaczęliśmy szyć te namioty zarobkowo, to były liczby rzędu 4 namioty na miesiąc. Szybko okazało się, że klienci chcą mieć nie tylko sam namiot, ale także omasztowanie. Postanowiłem więc założyć własną stolarnię. A skoro już miałem stolarnię, to zaczęliśmy robić też meble. Z czasem okazało się, że skoro jesteśmy w stanie zrobić skrzynię albo łóżko, to jesteśmy też w stanie zrobić np. wiosło albo tron, albo rzeźbę, a nawet igloo, łódź podwodną czy statek kosmiczny… I właśnie tak, z tych namiotów, zrodził się kolejny dział mojej firmy, a w zasadzie oddzielna marka Joinery.pl.
NH: I te statki kosmiczne i łodzie podwodne tworzycie także do filmów?
MS: Nie, nie. Wszystkie projekty filmowo-serialowe, które do tej pory zrealizowaliśmy, mieściły się w ramach kina historycznego i fantasy. Ale przygotowujemy też rekwizyty, dekoracje, makiety i namioty do reklam, teledysków, programów telewizyjnych. Wciąż realizujemy też zamówienia indywidualne. Głównie dla osób z grup rekonstrukcyjnych, ale zdarzają się też zlecenia kompletnie niezwiązane z historią.
NH: Rozumiem. Wróćmy zatem do filmów i historii. Twojej historii. Teraz jest odpowiedni moment, żeby zdradzić, jak firma stolarsko-szwalnicza z Żyrardowa dorobiła się takiego portfolio? Jak zdobyłeś swój pierwszy duży projekt i co nim było?
MS: Gwoli ścisłości, ja pochodzę z Radomia i to tam stawiałem pierwsze kroki, szyjąc jeszcze na maszynie Łucznik. Później przeniosłem się do Krakowa na studia i tam w 2008 roku założyłem swoją firmę Tentorium.pl. Po kilku latach postanowiłem osiedlić się bliżej Warszawy, więc kupiłem dom pod Żyrardowem. Tu przeniosłem też swoją firmę. Niestety, moi krakowscy pracownicy, a było ich wówczas czterech, nie wiedzieć czemu, nie chcieli za mną pojechać na drugi koniec Polski (śmiech). Musiałem więc niejako zacząć wszystko od podstaw.
W Żyrardowie wynająłem lokal o powierzchni 200 metrów kwadratowych, gdzie założyłem swoją pracownię. To był 2012 rok. Akurat zatrudniłem już swojego pierwszego pracownika, kiedy przyszło zamówienie z History Channel. Było to zamówienie na trzy olbrzymie namioty wikingów. Poza informacją, jakie to mają być namioty, niewiele więcej z tego zamówienia wynikało. Namioty wikingów i logo History Channel na zamówieniu – to było wszystko, co wiedziałem. Od razu pomyślałem, że realizują pewnie fabularyzowany dokument – niskobudżetową rekonstrukcję telewizyjną jakiejś bitwy. Takie rzeczy często można było obejrzeć na Discovery czy właśnie History Channel. W życiu nie przyszłoby mi do głowy, że to może chodzić o jakiś spektakularny historyczny serial. Tym bardziej że nie było ich wtedy zbyt wiele. Z tamtych czasów pamiętam głównie Rzym.
NH: A jednak…
MS: A jednak okazało się, że się myliłem. Ale wiesz, ja byłem wtedy taki mały żuczek, że nie myślałem takimi kategoriami. Zamówili trzy spore namioty. Dali kosmicznie krótki termin (niecałe dwa tygodnie). Miałem więc nawet dylemat – brać to zlecenie czy nie brać. Co istotne, tym pierwszym pracownikiem, którego zatrudniłem, był akurat stolarz, więc nie miałem co liczyć na pomoc w szyciu. No ale ostatecznie wziąłem tę robotę. Stolarz zrobił w dwa dni maszty do tych namiotów, a ja sam przez dwa tygodnie, łącznie z weekendami, po kilkanaście godzin dziennie kroiłem, szyłem i ostatecznie się udało. Wysłaliśmy. Dotarło. Podziękowali, byli super zadowoleni.
Minęło 10 miesięcy, zamówienie było już dawno zamknięte. I wtedy zaczęły pojawiać się pierwsze reklamy serialu Wikingowie. I jakaś lampeczka mi się wtedy zaświeciła. Ale myślę sobie – „nie, to przecież niemożliwe”. Nie dawało mi to jednak spokoju, więc zacząłem sprawdzać w sieci – adres studia się zgadzał, nazwiska producentów też… Ale ja wciąż nie potrafiłem w to uwierzyć. W końcu pojawił się pierwszy odcinek. Namiotów brak. Drugi – też nie było namiotów. Pomyślałem sobie, że coś mi się przyśniło. No ale w końcu w trzecim odcinku już były… Więc odpowiadając na Twoje pytanie – Wikingowie to było moje pierwsze filmowe zlecenie, choć wtedy nie miałem pojęcia, że pracuję przy Wikingach (śmiech).
NH: A próbowałeś wypytać, jak do tego doszło, że History Channel wybrał właśnie Ciebie? Jak amerykańska stacja telewizyjna dotarła do chłopaka z Żyrardowa? Skąd wiedziała, że szyje historyczne namioty?
MS: Tak. Po kilku tygodniach od premiery serialu pojawiła się informacja, że powstanie drugi sezon.
I do tego drugiego sezonu zamówili już więcej namiotów, czterdzieści sztuk. I wtedy już wiedziałem, dla kogo i nad czym pracuję. Spytałem ich później, jak mnie znaleźli. Bo przecież moja marka nie była znana w branży filmowej. Była jedynie znana wśród rekonstruktorów. I okazało się, że to oni „załatwili” mi to zlecenie.
Producenci Wikingów zatrudniali grupy rekonstrukcyjne w charakterze statystów. Opłacało im się to, bo to są ludzie, którzy od razu przychodzili w „zbrojach”, mieli brody, wiedzieli, jak machać mieczem… I jak scenografowie potrzebowali czegoś „z epoki”, to chodzili do nich i pytali. No i kiedy padło pytanie, kto szyje najlepsze namioty, to odpowiadali, że oczywiście Tentorium.pl. I tak do mnie dotarli. A że dobrze mi się współpraca z ekipą Wikingów układała, to zaprocentowało. I z jednego zlecenia zrodziło się dziesięć kolejnych.
NH: A firma się rozrosła.
MS: Tak, ale nie do jakichś niebotycznych rozmiarów. Obiecałem sobie, że nie chcę rozwijać firmy bardziej, niż jestem w stanie sam ogarnąć. W momencie, gdy przestałbym mieć możliwość obsługiwania klientów osobiście i musiałbym zatrudniać dodatkowe osoby do biura, to by oznaczało, że pora się zatrzymać. Nie chcę przekształcić Tentorium.pl w korporację. Nie chcę, żeby moja firma była fabryką. Interesuje mnie rzemiosło, pojedyncze sztuki, superdopracowane rekwizyty, a nie tysiąc takich samych z taśmy. Teraz jest nas 7–8 osób i dla mnie to jest limit.
NH: Czyli chcesz mi powiedzieć, że tu, w Żyrardowie, w 8 osób stworzyliście scenografię do Wikinga, Wiedźmina, Napoleona…
MS: Tak. Oczywiście nie całą scenografię. To nie jest tak, że wszystko, co widziałaś w Northmanie, było od nas. Tam nad elementami scenografii pracowało kilka ekip. Ale wszystkie skrzynie są nasze, wszystkie meble praktycznie są nasze. Wiosła, którymi wiosłuje mały Amleth, także. Tak naprawdę większość mebli i rekwizytów, które znalazły się w filmie, to nasze realizacje. No i oczywiście wszystkie namioty też.
NH: No właśnie, o Wikinga chciałam Cię zapytać w szczególności, bo wszystkie media rozpisywały się, jak to Robert Eggers zadbał o historyczne detale i zgodność najdrobniejszych elementów
z realiami epoki. Czy faktycznie tak było?
MS: Jak najbardziej. I to właśnie czyni z Northmana najtrudniejszy, a zarazem najciekawszy z projektów, w jakich brałem udział. Często spotykam się z czymś takim, że produkcja, żeby ciąć budżet, mówi – „ach, przecież i tak na ekranie nie będzie widać, czy to skóra czy jakiś tani materiał”.
A tutaj była większa dbałość o szczegóły niż w muzeach. A wiem, co mówię, bo robimy namioty do muzeów w całej Europie – głównie w Skandynawii, ale nie tylko. U Eggersa łóżka musiały być zrobione z jednej deski. To nie mogło być tak, że coś było klejone. Miało to być toporkiem ciosane. Nie mogło być śladów z piły. Wysyłaliśmy do nich nawet zdjęcia mebli do akceptacji, żeby sprawdzili, czy ilość dekoracyjnych dziurek jest okej. Robiliśmy też dla nich namioty, około osiemnastu. I były to namioty łodziowe, z którymi też wiąże się ciekawa historia.
NH: To może wytłumacz, co to w ogóle są namioty łodziowe.
MS: No właśnie o to w tej historii chodzi. Wikingowie byli bardzo praktyczni i wygodni, podróżowali wszędzie łodziami. Nie chodzili, nie jeździli konno. Namioty rozbijali na łodziach i tam spali. Kiedy dobijali do brzegu i chcieli gdzieś spędzić kilka dni, to w czterech brali taki namiot i w całości przenosili go na ląd. A jak zbierali się do dalszej drogi, to mogli w ciągu 5 minut z powrotem ten namiot wstawić na łódź i płynąć dalej.
I okazało się, że na planie nikt tego nie wie. Kiedy dostali od nas te namioty łodziowe, zaczęli z nimi kombinować. Jak zobaczyłem zdjęcia z planu, to powiedziałem im od razu, co robią źle. Opisałem, jak działają, do czego służyły, jak się je przenosiło, i wyjaśniłem, że mogą je rozbić na łodzi, że o to właśnie chodzi. Oni nie tylko to przyjęli i podziękowali za wskazówki, ale też bardzo im się ten pomysł spodobał. Tak więc namiot rozbity na łodzi w scenie, gdzie Olga i Amleth płyną na Islandię podczas sztormu, to jest efekt mojej wskazówki. To moja zasługa.
Druga zasługa, którą sobie przypisuję, to tron. Był to akurat jeden z mebli, którego my nie robiliśmy, ale to ja powiedziałem scenografom, że taki tron w tamtych czasach istniał. Wysłałem im materiały i informacje. I tak im się spodobał, że umieścili go w filmie.
NH: Można pokusić się o stwierdzenie, że byłeś nie tylko wykonawcą elementów scenografii,
ale też jednym z historycznych konsultantów Eggersa.
MS: Dokładnie. Wiesz, ja zawsze, gdy dostaję projekty od ekipy, to siedzę z chłopakami kilka dni i szukamy błędów w tych projektach. Później wysyłam im szereg pytań i wskazówek. Ludzie pracujący przy dużych zagranicznych produkcjach są zwykle za to bardzo wdzięczni, że znaleźliśmy te błędy…
NH: …a jakbyście Wy ich nie znaleźli, to znalazłby je widz.
MS: Dokładnie. Albo by się to rozpadło. Bo to są konsultacje nie tylko dotyczące wierności historycznej. To też są czysto praktyczne uwagi – tu deska za cienka, tu za gruba, to się zawali…
NH: Okej, ale w takim razie skąd u Ciebie taka wiedza? Nie masz przecież wykształcenia historycznego, nie studiowałeś architektury, budownictwa… Uczysz się tego na bieżąco, do każdego z projektów? Czy po prostu wiesz to od zawsze?
MS: W czasach, kiedy ja zaczynałem zabawę w rekonstrukcje, nie dało się kupić gotowych strojów czy ekwipunku z epoki. Gromadziłem więc wiedzę, przygotowując dla siebie te wszystkie rekwizyty. Interesowało mnie wczesne średniowiecze, religia Słowian… A że pierwsze znaleziska, jeśli chodzi o namioty, pochodzą z XV wieku, to wiedzę czerpałem z samodzielnego studiowania ikonografii.
Bez tej wiedzy nie byłbym tak dobry w tym, co robię. Dla przykładu – oryginalne łóżka z IX wieku, które robiliśmy do Northmana, miały 160 cm długości. Gdybym nie znał się na historii, mógłbym uznać, że ktoś się pomylił, coś źle przerysował. Ale ja wiem, że ludzie po pierwsze byli wtedy niżsi, a po drugie spali w półsiedzącej pozycji. Dzięki tej wiedzy jestem w stanie dobrze wykonać swoją pracę. Takich szczegółów było znacznie więcej. A u ekipy Eggersa świetne było to, że oni chcieli słuchać, chcieli się tego dowiedzieć. Mówili – „Ty masz doświadczenie, Ty się na tym znasz, doradź nam, jak Ty byś to zrobił”. A nie, że: „jesteś chłopakiem z Polski, to tam siedź, szyj i się nie odzywaj”.
Świetnie się pracuje z osobami z takim podejściem, które przywiązują wagę do takich rzeczy. To jest jeszcze dzisiaj rzadkość, ale kino zmierza w dobrym kierunku.
Przy Barbarzyńcach konsultantem był mój kolega, który od 40 lat zajmuje się rekonstrukcją i specjalizuje się w starożytnym Rzymie. Naprawdę jest kopalnią wiedzy. I to jest super, że ekipy filmowe zwracają się dziś do takich konsultantów, a nie do wykładowców akademickich, którzy 30 lat temu napisali na ten temat jedną książkę.
NH: Krótko mówiąc – pracując przy Northmanie poczułeś się spełniony. A jak podobał Ci się sam film?
MS: Efekt końcowy zrobił na mnie ogromne wrażenie. Przede wszystkim z powodu tej wierności realiom tamtych czasów. Nie chodzi tylko o scenografię, ale także o to, że oni mówią jak ludzie sprzed tysiąca lat, są brudni, przez ekran jestem w stanie poczuć, jak ten cały świat śmierdzi. Co więcej, dzięki temu filmowi nawet ja dowiedziałem się czegoś nowego – po 20 latach zajmowania się tą tematyką. To, co Walkiria miała na zębach w scenie pogrzebu, to jest autentyczna ozdoba z epoki. Wszyscy w internecie śmiali się, że „co to za aparat na zębach”, a to było uzasadnione historycznie.
To było dla mnie piękne, że nie było w tym filmie żadnego kretynizmu, jak w wielu innych produkcjach historycznych. A ja zwracam na to ogromną uwagę. Jestem w stanie zauważyć, czy coś jest zrobione z wełny czy z innego materiału, czy było szyte ręcznie czy maszynowo… I niestety często jest tak, że scenografowie nie tyle nie wiedzą, jak to powinno wyglądać, ale mają to gdzieś.
Na przykład w Ostatnim pojedynku hełm Matta Damona to jest wymysł filmowców. Nikt by w czymś takim nie pojechał na bitwę w tamtych czasach. Ja rozumiem, że trzeba pokazać twarz aktora, ale to ma się nijak do historii. Oczywiście u Eggersa też można wyłapać pewne „błędy”. Na przykład to, że bohater swojego saksa (starogermański jednosieczny nóż bojowy – przyp. red.) nosi z przodu, a nie z tyłu, tak jak faktycznie się go nosiło. Ale rozumiem, że chodziło tu o efekt i takie drobne nieścisłości są dla mnie dopuszczalne. Eggers wie dokładnie, gdzie jest ta nieprzekraczalna granica, za którą kończy się już kino historyczne, a zaczyna się jakaś fantazja.
NH: Przejdźmy zatem do fantastyki. Bo przecież Wiking to niejedyna Twoja ważna realizacja. Pracowałeś też przy Wiedźminie Netflixa.
MS: Z Wiedźminem była ciekawa historia, bo to był jedyny projekt, do którego wkręciłem się sam. Dowiedziałem się, że jednym z producentów jest Tomasz Bagiński, więc tym bardziej chciałem mieć swój udział w tym projekcie. Stwierdziłem, że „do odważnych świat należy” i zacząłem szukać kontaktu do Bagińskiego. Miałem już wtedy sporo znajomych z branży filmowej, ale nikt nie miał do niego telefonu ani maila. Człowiek duch. I ktoś w końcu mi powiedział, że Bagiński sam prowadzi swój fanpage na Facebooku. Nie chciałem w to wierzyć, ale napisałem i się okazało, że faktycznie. Tak bardzo zależało mi, by wziąć w tym udział, że chciałem nawet zasponsorować im tę swoją pracę, ale Bagiński mnie wtedy wyśmiał i powiedział, że przecież jest budżet i mam się nie wygłupiać. Kazał mi czekać – i tak z pół roku czekaliśmy. Kiedy już zacząłem myśleć, że o nas zapomnieli, przyszedł mail – „Chcemy namioty. Na przyszły piątek”. Trochę się wtedy wściekałem, ale zrobiliśmy wszystko, by nie przekroczyć deadline’u. Szyliśmy cały weekend, by wysłać namioty na czas do Budapesztu. Potem drugi sezon realizowali już w UK i wykorzystali te same namioty. A podczas prac nad trzecim sezonem zrobiło się jakieś zamieszanie, zmieniła się ekipa i ostatecznie nasza współpraca nie doszło to do skutku. Tak że w kolejnym sezonie naszych namiotów nie będzie. Ewentualnie będą znowu te stare.
NH: Kiedy rozmawialiśmy przed wywiadem, wspomniałeś jeszcze o Napoleonie Ridleya Scotta, który trafi do kin w 2023 roku. To duże przedsięwzięcie, które wymagało też od Ciebie sporego nakładu pracy.
MS: Tak, Napoleon to zdecydowanie największe zlecenie, jakie miałem okazję dotychczas realizować. Zbiegło się też w czasie z kilkoma innymi, co wymagało od nas niemalże supermocy. Ale też pomogło mi z powrotem stanąć na nogi. Lockdown związany z pandemią COVID-19 to był dla nas trudny czas. Musiałem pozwalniać chłopaków, było bardzo ciężko – „zamknęli” filmy, reklamy, imprezy historyczne. Ale jak się ruszyło, to tak, że się nie wyrabialiśmy.
Wtedy wpadł Northman, potem Akademia dobra i zła, gdzie w kilka tygodni zrobiliśmy kilkadziesiąt drewnianych mebli. Pamiętam, jak moi pracownicy stukali się w głowę, że w tak krótkim terminie nie damy rady. Ale realizowała to praktycznie ta sama ekipa co Wikinga, a ja bardzo lubię tych ludzi, więc nawet się nie wahałem. I zrobiliśmy to. Potem wpadli Barbarzyńcy, Lochy i smoki, pierwsze zlecenie od Ridleya Scotta i jeszcze Pielgrzym, jak roboczo określano Wednesday Tima Burtona. A kiedy już kończyliśmy Burtona, wjechało kolejne zamówienie od ekipy Napoleona – tym razem na całą armię namiotów. I to wszystko robiliśmy w siedem osób, w przeciągu pół roku. Wtedy naprawdę pracowaliśmy na takich obrotach, że nie wiedziałem, jak chłopaków przekonać, żeby siedzieli tyle w pracy. Oczywiście przekonywałem ich finansowo, ale chciałem im też to jakoś wynagrodzić. Sam też siadałem do maszyny i szyłem, żeby to wszystko przyspieszyć. Zdarzało się, że część chłopaków ładowała już namioty do samochodu, który przyjechał po odbiór zamówienia, a pozostali jeszcze szyli. Ale udało się.
NH: I rozumiem, że wszystko robiliście tu, na miejscu w Żyrardowie.
MS: Tak. My na plany nie jeździmy. Wszystko robimy tutaj. Tu mamy sprzęt, nici, maszyny, po prostu całą pracownię o powierzchni 500 metrów kwadratowych. Wszystko wysyłamy, oczywiście razem z instrukcją, i tam to budują budowniczy dekoracji. Zdarzyło się, że poproszono nas o przyjazd na plan, ale nie mogłem się wtedy zgodzić. Żałuję tego, bo był to właśnie plan Ridleya Scotta. Okazało się, że potrzebują jeszcze kilku ogromnych namiotów i że chcieliby, żebyśmy je uszyli tam na miejscu, na planie w Londynie.
Moja narzeczona była gotowa zostać sama w ciąży i z małym dzieckiem. Mówiła mi – „Leć! Przecież takie okazje nie zdarzają się codziennie”. Ale nie mogłem sobie na to pozwolić. Kończyliśmy wtedy Kravena, zostało zaledwie parę tygodni. Gdybym miał lecieć, musiałbym zabrać ze sobą kilku chłopaków, i to tych najlepszych, więc po prostu bym zawalił ten drugi projekt. Tak więc nie poleciałem na plan Ridleya Scotta. Zrobiliśmy oczywiście te namioty na miejscu. Tu też tak naprawdę było mi wygodniej, bo oni sobie chyba nie zdawali sprawy, jak duże to jest przedsięwzięcie. To nie są tylko tkaniny, nici, jakieś pierwsze lepsze maszyny szwalnicze. Tu na miejscu mamy stół do szycia o powierzchni 150 metrów kwadratowych. Ale oczywiście żałuję, że nie skorzystałem z tej okazji.
NH: Spełniłeś za to swoje inne marzenie. Wspominałeś, że jesteś fanem Gry o tron i udało Ci się załapać na współpracę z HBO Max przy Rodzie smoka.
MS: Tak. I znowu, to nie ja się nawet załapałem, tylko oni mnie znaleźli. Było to o tyle zabawne, że początkowo też nie wiedziałem, o co chodzi, bo projekt miał naprawdę śmieszny tytuł roboczy. By zachować wszystko w sekrecie, zagraniczne studia wymyślają różne dziwne nazwy. Jak wspominałem, Wednesday Tima Burtona miała tytuł roboczy Pielgrzym. Napoleon to Kitbag. Ale w HBO przeszli samych siebie. Nagle dostaję maila, w którym zapraszają mnie do współpracy przy serialu fantasy pt. Red Gun. Myślę sobie – „kto wymyślił tytuł serialu fantasy RED GUN (pol. Czerwony pistolet – przyp. red.)? Przecież to nie ma żadnego sensu”. Strasznie się z tego śmialiśmy z chłopakami. Ale potem się okazało, że to jest właśnie Ród smoka. Kolejne marzenie spełnione.
NH: I jakie Twoje realizacje zobaczymy w Rodzie smoka?
MS: Nie mogę za dużo zdradzić, bo jesteśmy jeszcze przed premierą i obowiązuje mnie umowa poufności. Mogę tylko powiedzieć – szukajcie namiotów.
NH: Okej, to powiedz w takim razie, gdzie jeszcze mamy szukać Twoich namiotów.
MS: Wśród filmów i seriali, przy których pracowaliśmy, a które czekają jeszcze na swoją premierę, są nowe sezony Barbarzyńców i Wikingów: Walhalli, a także wspominane już Wednesday i Akademia dobra i zła. Wszystko to są realizacje Netflixa. Poza tym przed nami jeszcze premiery filmów kinowych, takich jak Napoleon, Lochy i smoki oraz Kraven the Hunter. Pracowaliśmy też dla producentów Kleksa w Polsce, co sprawiło mi ogromną radość, bo oryginalna wersja Pana Kleksa to jeden z filmów mojego dzieciństwa. Ostatni projekt realizowaliśmy w czerwcu. Były to rekwizyty do kostiumowego serialu Prime Video pt. My Lady Jane.
NH: Rozmawialiśmy o spełnionych marzeniach. A jakich nie udało Ci się jeszcze spełnić?
MS: Mnóstwo. Jeśli chodzi o wymarzone realizacje, bardzo chciałbym zrobić scenografię do Thorgala Rosińskiego i Van Hamme’a. Wielokrotnie pojawiały się plotki, że ten komiks będzie ekranizowany. Gdyby zabrało się za to HBO, to wierzę, że byłaby to druga Gra o tron. Tak więc czekam, aż ktoś to weźmie na warsztat i do mnie zadzwoni.
Natomiast moim drugim zawodowym marzeniem jest Oscar za scenografię. Wierzyłem mocno w Wikinga, ale po obejrzeniu filmu już wiem, że to nie jest produkcja oscarowa. Ale może Napoleon…? Myślę, że to jest coś, co może się załapać do Oscarowego wyścigu. Oczywiście mam świadomość, że nie dostałbym nagrody indywidualnej i śmietankę spije kto inny. Ale ja będę wiedział, że tam jest mój wkład. A potem sam sobie wyrzeźbię statuetkę, wyfrezuję, pomaluję i też będę miał swojego Oscara. (śmiech)
NH: W takim razie tego Ci serdecznie życzę. I Oscara, i Thorgala. I jeszcze tego wyjazdu na hollywoodzki plan – może właśnie już nie w charakterze budowniczego dekoracji, ale historycznego konsultanta.
MS: Tak, właśnie pojechałbym nie po to, żeby rozstawiać nasze namioty, tylko żeby właśnie coś doradzić. To na pewno byłoby coś wartego przeżycia. I może nawet poszedłbym zawodowo w tę stronę… Ja jestem w czepku urodzony, więc kto wie, czym życie mnie jeszcze zaskoczy.