WYGRAĆ ZE ŚMIERCIĄ. Seagal przebudzony
Wygrać ze śmiercią to kino rozczulająco naiwne. I tak np. “źli” spotykają się wieczorem w mglistych dokach, żeby pogadać o zabójstwie. Wysiadają z podejrzanie stylowych aut i debatują tam, ubrani zgodnie z trendami kina noir (są nawet kapelusze) lub włoskiej mafii z filmów klasy B. Jeden z goryli pięścią zbija żarówkę, żeby byli mniej widoczni. Dacie wiarę? Nie mogli porozmawiać w pizzeri? Czy ukrywając się przed światem, musieli wyglądać jak najbardziej podejrzani ludzie na ziemi?
Podobne wpisy
Fabuła prosta jak drut, ale zapada w pamięć jak biblijne przypowieści. Ekranowa przemoc smakuje wybornie. Łamanie rąk, wybijanie zębów, zabijanie ostrymi narzędziami. Broń palna też idzie w ruch i uraczeni zostaniemy jedną sceną ostrej wymiany ognia, ale obraz Bruce’a Malmutha to przede wszystkim starcia ręczne. Senator Trent przypomina nam niektóre z naszych gwiazd polityki, więc czekanie na “ostatni, smutny akt jego kariery” przykuwa silnie do ekranu. Zresztą wszystkie męty są w tym filmie tak tchórzliwe i poumaczane, że przemoc zyskuje moc katarktyczną. Zaburzają feng shui miasta i zatruwają czakry matki ziemi. Oglądanie, jak wpadają w niebyt, daje dużo radości. I to chyba stanowi o sile obrazu. Filmowcy pozwalają nam delektować się aktem zemsty. Najbardziej tłuste okazy padają w bezpośredniej konfrontacji, miażdżone płonącym spojrzeniem Storma, a potem jego morderczym aikido. Mają szansę się bronić, ale zostają oklepani, połamani i uświadomieni o swojej marności. Każdy “zjazd” ma tu jakiś ciężar. Aspekt moralny zawsze był ważny u Stevena Seagala. To w końcu on jest autorem takich wypowiedzi, jak: “Nie bądź zły. Bądź dobry” (mówił to podczas łamania zbirowi ręki). Poza tym jakiś czas temu tybetańscy mnisi sądzili, że aktor może być kolejną inkarnacją Buddy. To zobowiązuje. W Wygrać ze śmiercią zemsta jest traktowana z pełną powagą i namaszczeniem – jako jedyne wyjście, konieczność, a nawet swego rodzaju performance. Zauważcie, że Seagal jest tu niemalże “mędrcem sprawiedliwego bólu” i nim “dojeżdża” kolejnego bandytę, dokonuje kompleksowej oceny moralnej, tak by padalec nie miał wątpliwości, że nie ma prawa żyć. Zbrodniarz usłyszy, czemu zginie, jak niską i nikczemną jest kreaturą, a także poczuje smak bezradności, zagubienia i zwątpienia. Pamiętajmy też, że ubrudzony senator (niezawodnie oślizgły William Sadler) kandyduje na prezydenta, więc być może Storm ratuje przed złem całą Amerykę lub nawet świat, co i tak nie przebija ciężaru prywaty, ale nadaje zemście dodatkowy wymiar.
Oprawa filmu to naprawdę solidna robota. Zdjęcia, montaż czy sceny walk cieszą oczy. Muzyka Davida Michaela Franka – równie udana, co w późniejszym Szukając sprawiedliwości – to prosta, ale żywa elektronika, która bez pudła ilustruje zarówno drapieżność rzezimieszków, jak i ciężar noszony przez Storma. Dobrze wypada też Kelly LeBrock, ówczesna żona Seagala. Dziewczyna jest tak wrażliwa i śliczna, że stanowi idealne zaplecze pielęgniarskie dla naszego mściciela. I chciałbym powiedzieć, że dano jej tu do zagrania coś więcej, ale nie, tak się nie stało; aktorka i tak kupuje nas naturalnym wdziękiem.
Wygrać ze śmiercią ma potoczystą akcję i gładką, klasyczną narrację. W latach 90. można było o nim mówić jako o doskonale zrealizowanym filmie sensacyjnym. Teraz pewne sceny czy ujęcia gryzą w oczy naiwnością czy niezamierzonym komizmem – nawet przy założeniu, że oto oglądamy “kolejnego Seagala”. Mordercy rodziny Storma zakładają rękawiczki już po przejściu prawie całego domu. Strzelając do Seagala jeden z drani wygląda tak, jakby podlewał ogródek. Świetny soundtrack miejscami obniża loty – gitarowe riffy dają nam najtańszą porcję czadu na świecie. Ale to drobnica i nie musi nam przeszkadzać. Zresztą wady tego filmu mogą stanowić o jego uroku. Podobnie jak minimalistyczna gra gwiazdora: sękata mimika z wyraźną pracą bruzd na czole i ściąganiem brwi. Zasadniczo produkcja starzeje się z klasą i warto ją sobie odświeżać co pewien czas.