THE LITTLE THINGS. Nie będzie drugim “Siedem”
Denzel Washington przyzwyczaił nas (i siebie chyba też) do noszenia odznaki na dużym ekranie. Począwszy od Gliniarza na Karaibach (1989) i Rykoszetu (1991), przez Zabójczą perfekcję (1995), W sieci zła, Stan oblężenia (oba 1998), Kolekcjonera kości (1999) i Dzień próby (2001), a na Wyścigu z czasem (2003), Planie doskonałym oraz Deja Vu (2006) skończywszy. Także jego Robert McCall z dwóch części Bez litości i John Creasy z Człowieka w ogniu, choć niezwiązani bezpośrednio z policją, mają w sobie niepodważalny pierwiastek mundurowej prawości. Ten bezpieczny, bo przecież w większości pozytywny i budzący sympatię oraz zaufanie wizerunek, aktor z powodzeniem kontynuuje w thrillerze The Little Things, który niedawno zawitał na streaming HBOMAX w wybranych krajach.
W filmie Johna Lee Hancocka – twórcy m.in. The Highwaymen, McImperium i Ratując pana Banksa – Washingtonowi towarzyszy już co prawda pokaźna siwizna i wyraźny brzuszek, ale „jeszcze może”. I chociaż wątpię, aby samodzielnie wykonał na planie te nieliczne sceny kaskaderskie, to postępujący wiek bynajmniej nie odbiera mu wiarygodności ani tym bardziej wrodzonej charyzmy – jakże potrzebnej każdemu stróżowi prawa, nie tylko filmowemu. Temu, jakby nie patrzeć, weteranowi X muzy dodatkowo partnerują Rami Malek i Jared Leto, zatem mamy tu iście oscarową stawkę gwiazdorską, od której można wiele wymagać i równie dużo dostać. Ten ostatni zdołał już zresztą otrzymać nominację do Złotego Globu za swój zwichrowany wizerunek typa podejrzanego o brutalne morderstwa na kobietach w Mieście Aniołów. Nad całością unosi się w dodatku retro atmosfera, bo akcję osadzono u progu lat 90. poprzedniego stulecia.
I nie powinno to dziwić, gdyż scenariusz, za który odpowiada sam Hancock, przeleżał na półce blisko trzy dekady, a pisany był z myślą o Clincie Eastwoodzie, który był wówczas po sukcesie Doskonałego świata – gdzie również szeryfował w czasie przeszłym. Gdyby zrealizowano ten projekt wtedy, pewnie okazałby się swoistą klasyką i prekursorem dla Siedem, z którym trudno uniknąć dziś porównań, bo oba filmy składają się z tych samych elementów, wliczając w to konflikt na linii obiecujący nowicjusz–pozbawiony złudzeń weteran. Ciekawe, kto wtedy mógłby wystąpić u boku Clinta, gdyby doszło do realizacji. Może dobry znajomy z Żółtodzioba Charlie Sheen? A w roli nemezis? Ten, którego nazwiska nie powinno się obecnie wymieniać? Cóż, można pomarzyć. Fakt jednak faktem, iż The Little Things powstało dopiero teraz – i bynajmniej nie jest godnym następcą filmu Finchera. Ba! Jakkolwiek miło się patrzy na te wszystkie stare radiowozy, używane budki telefoniczne i brak techniki zastępującej relacje międzyludzkie oraz przychodzącej bohaterom z pomocą, to całość jest także niezbyt wiarygodnym kawałkiem tamtych realiów.
Jak na film osadzony w dość konkretnej przeszłości przede wszystkim brakuje mu… taśmy filmowej. Wizualnie i narracyjnie jest to bowiem rzecz pozbawiona tożsamości, niekiedy nakręcona wręcz „na odwal się”, wespół z cyfrowym obrazem przypominając bardziej produkcję telewizyjną aniżeli kinowego kilera sezonu, który mógłby walczyć o najważniejsze laury w branży. Pod tym względem naprawdę trudno żałować, iż produkcja ta okazała się kolejną ofiarą pandemii i nie trafiła do normalnej dystrybucji kinowej. Nie pomaga, że zdjęcia Johna Schwartzmana są przez cały czas strasznie kolorowe i pełne słońca, a jednocześnie takie… zwyczajne, bez ikry. Także muzyka Thomasa Newmana, choć zgrabnie łączy jego stare podejście ilustracyjne z nowym i sama w sobie zła nie jest, nie do końca odpowiednio lepi się z akcją. Za bardzo skoczna i ekscentryczna w brzmieniu, a za mało mroczna, nie raz wydaje się dominować swym charakterem, zamiast dopełniać ten już istniejący – tego w tej produkcji brak. Tego oraz natchnienia.
Podobne wpisy
Próżno szukać w tym wszystkim ducha rzeczonych lat 90. Zwłaszcza że film nie oferuje żadnego konkretnego stylu i pozbawiony jest dusznego klimatu, o który tu się wręcz prosiło. Niestety brakuje mu też tak zwanego mięsa – mimo poważnego tematu i lekcji, która za nim stoi, nigdy tak naprawdę nie trzyma nas za jaja. Tych też mu do tego brakuje. Można winić za to bezpieczny kokon XXI wieku, który co prawda pozwolił reżyserowi wyjątkowo uniknąć światopoglądowych wtrętów, ale też pozbawił go możliwości wyjścia poza schemat, pójścia na całość, dociśnięcia gazu. Niby jest ta R-ka w kajeciku zapisana, ale chyba tylko głównie przez wzgląd na sporadyczny widok zakrwawionych dywanów i sinych ciał oraz te kilka okazjonalnych „fucków”. Poza tym to bardzo zachowawczy filmik, który zdecydowanie zbyt często wytraca swoją podbudowę narracyjną, dramaturgię i tempo. Nie czyni go to nudnym, niemniej rytm historii systematycznie niszczony jest przez niezgrabny montaż, który sprawia, iż pomimo przekroczenia magicznej granicy dwóch godzin fabuła wydaje się… za krótka.
Niedopracowana od strony postaci i ich relacji, a także samej intrygi, która jest zbyt płytka i niewciągająca, wydaje się pędzić przed siebie niczym pociąg Denzela z Niepowstrzymanego, po kolei odhaczając kolejne punkty na fabularnej mapie. Przez to nawet najlepsze sceny – a mamy ich kilka, jak obowiązkowe przesłuchanie podejrzanego czy spotkanie na autostradzie – nie osiągają pełni potencjału, o trzymaniu na krawędzi fotela nie wspominając. Wraz z nimi cierpią także aktorzy, którzy są nieprzekonujący i/lub grają na autopilocie. I jakkolwiek same nazwiska pozostają klasowe, to casting chyba również nie do końca się tu udał – zwłaszcza w porównaniu z powyższą wizją tego, co mogło kiedyś być.
Malek jest strasznie manieryczny, wysławiając się w taki sposób, jakby cały czas grał w nowym Bondzie. Dopiero pod koniec zaczyna być bardziej ludzki, ale wtedy jest już za późno na jakiekolwiek współczucie. Denzel nawet się nie stara – choć on akurat nie musi – nadrabiając swoją osobowością niepewność reżyserskiej ręki. Ale ta nie wystarcza, biorąc pod uwagę, iż siła wydźwięku i kolejnych wolt scenariuszowych w dużej mierze osadza się na jego postaci, jego tragedii. A ta nakreślona jest zbyt lekką ręką, żeby faktycznie uderzyć nas tam, gdzie najbardziej boli. No i jest w końcu Leto – wychudzony, utykający, z przetłuszczonymi włosami i o wyglądzie najgorszego wariata na dzielni, który z pewnością ma na swoim koncie przynajmniej kilka ciał. On również wydaje się wyjęty z innego filmu, zabijając niejako sens zakończenia. Podejrzany już za sam wygląd, psychicznie jednak pozostaje zaledwie cieniem Johna Doe. Twórcy postawili na jego „atrakcyjność” fizyczną, pozbawiając go mocy niejednoznaczności Arthura Leigh Allena z Zodiaka. Czyli znowu wracamy do Finchera, który zapewne lepiej sprawdziłby się na reżyserskim stołku, nadając tym figurom większej głębi, znaczenia.
Hancock natomiast wysmażył rzecz stojącą gdzieś w rozkroku pomiędzy solidnym, oldskulowym thrillerem a netfliksowymi zapchajdziurami. Ogląda się to niejako z rozpędu, lecz bez prawdziwych emocji, które przy tego typu temacie powinny sięgać zenitu. A tymczasem temperatury starcza tu na co najwyżej zaparzenie sobie kawy w przerwie. Zabrakło zdecydowania oraz prawdziwego haka na widza – bez niego całość zwyczajnie nie wybrzmiewa, a clou seansu, choć ciekawe i zaskakujące, nie zmusza do refleksji.
The Little Things oznacza drobnostki, szczegóły, detale – te wszystkie „małe rzeczy”, na które powinno się zwracać uwagę, nawet jeśli pozornie nie mają znaczenia. Do nich właśnie Washington odnosi się w dialogach, nimi się kieruje, w nich szuka rozwiązania, a być może także i sensu. Paradoksalnie twórcy nie poświęcili im odpowiednio dużo uwagi. Tym samym pozbawili swoje dzieło wiarygodności, przekreślając jego szanse na bycie drugim Siedem. No cóż, może innym razem…