SPRAWA RODZINNA. Zac Efron świetnie gra siebie i to dobrze, że uwielbia swoją twarz [RECENZJA]
Tuż przed seansem Sprawy rodzinnej w telewizji leciał Dom nad jeziorem, czyli jeden z tych komediodramatów romantycznych, które bardzo cenię ze względu na pozytywne emocje, jakie we mnie wywołuje. Widziałem ten film kilkukrotnie, więc tym razem go nie dokończyłem, ale te kilkanaście minut wystarczyło, żeby stworzyć sobie klimat. Włączyłem zatem na Netfliksie najnowszy film z Zakiem Efronem, Nicole Kidman i Joey King, nie spodziewając się, że wrażenia po Domu nad jeziorem są w stanie przetrwać, ale – o dziwo – Sprawa rodzinna nie okazała się kolejną głupiutką komedią romantyczną. Jest filmem, który opowiada ciekawą, refleksyjną historię trochę o fikcyjnych postaciach, a trochę o prawdziwych ludziach, którzy za nimi stoją. A robi to przede wszystkim nie w kiczowaty sposób, do jakiego przyzwyczaiło nas polskie kino, masowo produkujące ekranowe romanse w loftowych sceneriach biznesowej Warszawki. Może rozwija się niemrawo przez pierwsze 15 minut i nie jest energiczną komedią omyłek, a wesołym filmem obyczajowym, lecz spotkanie z Zakiem Efronem rekompensuje nierówne tempo.
Przyznaję, ujął mnie ten autentyzm pary Kidman–Efron, podobnie jak kiedyś zrobił wrażenie chronologiczny romantyzm Keanu Reevesa i Sandry Bullock. Nie sądziłem, że będą do siebie pasować (Efron i Kidman). Nie piszę tego sarkastycznie, jak wielu komentujących, oceniając efekty pracy chirurgii plastycznej na twarzach aktorów. Mam na myśli, jak to się teraz mówi często, chemię między postaciami, ale także lekkość, z jaką weszli w swoje role. Jeśli było inaczej, to i tak gratuluję talentu do ukrywania wzajemnych animozji. A do kwestii samych twarzy jeszcze wrócę. Najważniejsze jednak, że widzę Sprawę rodzinną nie tylko jako komedię romantyczną, ale również bardziej gorzkie podsumowanie niełatwego przecież życia Nicole Kidman oraz być może przyszłej egzystencji ponad 50-letniego Zaca Efrona, który w końcu zderzy się ze swoim flaczejącym ciałem, jakby wjechał na motocyklu prosto w mur. Wracając do sprawy twarzy aktorów, ciekawe jest, że w pewnym sensie zostali do tych ról wybrani po warunkach. Dla niektórych komentujących film jest to śmieszne, a dla niektórych wręcz tragiczne, bo twarze Efrona i Kidman wydają się podobnie obawiać upływu czasu, jak fikcyjni bohaterowie przyszłości i nowego związku oraz ich fikcyjne wizerunki fizycznej starości.
W fabule bohaterów dzieli dużo, ale to wszystko może nie mieć zupełnie znaczenia, bo równocześnie dzieli ich czas, a także sposoby życia. Jego historia, tempo, doświadczenie, konsekwencje pracy i wizja przyszłości nią spowodowana. Trudno będzie pisarce żyć z podupadającą gwiazdą, która tak siebie kocha, chociaż w uwielbieniu własnego jestestwa nie ma zasadniczo nic złego. Generalnie za mało siebie kochamy i zbyt często w społeczeństwie nie pozostawia się miejsca w przestrzeni etycznej właśnie na autoafirmację. Od samego dzieciństwa, które w założeniu ma być okresem niczym niezapośredniczonego szczęścia, a w rzeczywistości jest wylęgarnią wszystkich naszych dorosłych i najboleśniejszych błędów. W tej perspektywie Sprawa rodzinna nie tylko więc jest opowieścią o romansie młodszego mężczyzny ze starszą kobietą, bo to tło, ale o relacji samotnej córki z dominującą matką, która radykalnie poświęcając się dla dziecka, nie pozostawiła mu życiowej przestrzeni, żeby mogło nauczyć się, jak trudno i jednocześnie nieodzownie wspaniale jest żyć niezależnie. To nie tylko oznacza konieczność decydowania o sobie bez udziału rodzica, ale i uszanowanie niezależności tegoż rodzica, bo w pewnym momencie ścieżki matki i córki, i wszelkich innych konfiguracji tych rodzicielskich związków, muszą się asymetrycznie rozejść i biec w odmiennych kierunkach. Sam pewnie do końca nie potrafię sobie tego wyobrazić i wiele emocjonalnych przepaści jeszcze z tego powodu mnie czeka; i może dlatego film Richarda LaGravenese’a mnie romantycznie rozbawił, może nawet trochę wzruszył. Doceniam więc racjonalnie te dwie płaszczyzny narracji, ale również racjonalnie uważam drugą połowę filmu za nazbyt cukierkową, przez co dramatyzm opadł jak niepodlewany skrzydłokwiat w letni upał. W finale brakowało twistu i czegoś, co jednak potrząsnęłoby fotelem lub kanapą. Gdzieś ta początkowa refleksja została ucięta, a płytka komediowość zwyciężyła.
Niemniej Zac Efron wypadł zadziwiająco dobrze, nawet mimo szczęki Kena. Widać, że siebie ceni, a wręcz kocha, co nie jest niczym złym, jeśli jest przez niego w sposób widoczny traktowane z dystansem, a nawet dozą autoslapstickowości. Efron w swoim aktorstwie niewątpliwie bardziej dojrzał, żeby pokazać się jako próżna gwiazda, która maskę próżności nosi w celu ochrony swojego trzęsącego się ze strachu jak galareta wnętrza. Piękne mięśnie tu niczego nie zmienią. Nicole Kidman zaś pozostała w tle swojego partnera, a odmłodzona twarz jej w tym nie mogła pomóc. Też starała się skopiować efronowską refleksję na temat swojego życia, lecz nie do końca się to udało. Trochę za sprawą inaczej napisanej roli, innego charakteru bohaterki, mimiki twarzy oraz cały czas towarzyszącej jej i rozpraszającej córki, w którą wcieliła się Joey King. Zdaję sobie sprawę, że rola Zary musiała być głośna, ale nie sądziłem, że zostanie tak rozkrzyczana i nasycona przesadnymi emocjami, które sprawiają, że córka Brooke Harwood straci na autentyzmie zagubionej od dziecka. Sprawa rodzinna stoi gdzieś w rozkroku między komedią romantyczną a lekkim filmem obyczajowym. Ma nieco wymuszony happy end, zamiast spróbować złamania zasad, co nie musi oznaczać wejścia w sferę dramatu psychologicznego bohaterów. Obszerna sekwencja świąteczna dość nieoczekiwanie klasyfikuje ten tytuł jako dobrą pozycję na Boże Narodzenie, chociaż nie jest to poziom Last Christmas. Ogólnie 6/10 będzie odpowiednią oceną, żeby nagrodzić głównych aktorów, pierwszą część historii oraz zganić rozczarowujący finał.