SANDRA BULLOCK. Atut przeciętności.
„Naprawdę na to zasłużyłam czy po prostu zagłosowaliście, żebym dała wam święty spokój?” – takimi słowami przywitała się z widownią Kodak Theatre, gdy cztery lata temu odbierała Oscara. Nie było w tym chyba wiele kurtuazji. Sandra Bullock jest bowiem aktorką świadomą swych niedoskonałości. W wywiadach nie tylko się do nich przyznaje, ale wręcz je podkreśla. Przylgnęło do niej określenie „girl next door”. Mówi się, że to przeciętna, naturalna dziewczyna. Jest ładna, zabawna, zdolna, ale nie da się ukryć, że pakiet ten występuje u niej w podstawowej wersji. Niczego nie ma tam w nadmiarze.
I na tym właśnie polega jej klucz do sukcesu.
Nie bójmy się słów – Sandra Bullock jest zwyczajna pod wieloma względami. Potrafiła jednak uczynić z tego atut, a może nawet swój znak rozpoznawczy. Nie ulega wątpliwości, że ów wizerunek dziewczyny z sąsiedztwa to główna przyczyna sympatii, jaką od lat darzą ją widzowie. Z Sandrą po prostu łatwo się identyfikować. Jest „jedną z nas”. Gdy udziela wywiadów, od razu w oczy rzuca się jej bezpretensjonalność i wdzięk. Uwielbia żartować. Nie gwiazdorzy, obce są jej wystudiowane pozy. Chętnie opowiada o swoim małym biuście („Wdałam się w ojca. Ciemne włosy, płaska klatka”) czy słabości do kloacznego humoru. Z dystansem potrafiła rozmawiać nawet o śmierci matki. Pytana o to przez dziennikarzy, nie przerywała rozmowy. Uśmiechała się za to, przytaczając rodzinne anegdoty zasłyszane od krewnych po pogrzebie. Takimi właśnie „ludzkimi” odruchami Sandra od lat zjednuje sobie widownię.
Większość jej bohaterek to na pozór niczym niewyróżniające się postaci. Nawet nazywają się tak bardzo… „zwyczajnie” – Annie, Lucy, Sally, Kate, Mary, Sarah… Dopiero stawiane przed nimi okoliczności zmuszają je do wzbicia się ponad przeciętność. Sandra sprawia, że staje się to dla widza wiarygodne i na tym właśnie polega jej główna wartość jako aktorki. Obsadzając ją w „Grawitacji”, najnowszym filmie Alfonso Cuaróna, posłużono się podobnym kluczem. I, jak wskazują wyniki box-office’u czy opinie krytyków, nie była to decyzja chybiona.
Tytuł ten jest kolejnym przełomem w filmografii Bullock. Na rok przed 50. urodzinami zaliczyła najbardziej wymagającą rolę w karierze. Nie jest jednak prawdą, by dopiero w tym obrazie pokazała talent aktorski. Choć w jej 20-letniej filmografii każdy duży sukces balansowany był porażką takich samych rozmiarów (dość powiedzieć, że w przeciągu 24 godzin została uznana najlepszą oraz najgorszą aktorką roku), Bullock udało się stworzyć ze swojego nazwiska markę. Uniknęła też zaszufladkowania, wcielając się przez ostatnie dwie dekady w naprawdę zróżnicowane role. Ta niepozorna brunetka potrafi bowiem zagrać wszystko. I pokazała to na długo przed premierą „Grawitacji”.
Dziewczyna pracująca
Urodziła się w 1964 roku w Arlington w stanie Wirginia. Dzieciństwo spędziła jednak głównie w Niemczech, skąd pochodziła jej matka, śpiewaczka operowa Helga Meyer. Ojciec Sandry również związany był ze śpiewem – pracował jako trener wokalny. Sama aktorka nie odziedziczyła zdolności po rodzicach. Przyznaje, że śpiewa tylko pod prysznicem – „Pod strumieniem wody wydaje mi się, że brzmię jak Whitney Houston. Gdy wychodzę z kabiny, czas pryska”. Jako dziecko statystowała jednak w spektaklach swojej mamy, jeszcze w Europie. Były to jej pierwsze doświadczenia aktorskie.
Rodzina Bullocków do Stanów Zjednoczonych wróciła w połowie lat 70. i, jak aktorka dziś przyznaje, nie był to dla niej łatwy okres. Nie mogła odnaleźć się w amerykańskiej rzeczywistości. Czuła, że nie pasuje do swoich rówieśników w szkole. Zaczął się okres buntu. Nie słuchała rodziców, opuszczała zajęcia w szkole baletowej, odmawiała nauki gry na pianinie. Gdy postanowiła zostać aktorką, również zrobiła to po swojemu (ojciec chciał, by poszła do Juilliard School, jego alma mater; ona jednak wybrała East Carolina University, komentując później, że chciała iść do „normalnej szkoły”, zdobywać doświadczenia typowe dla amerykańskich nastolatków i powoli szukać swojego sposobu na aktorstwo). Nic nie dostała na tacy. Od początku zresztą wychowywana była w przeświadczeniu, że można mieć wszystko, ale trzeba sobie na to samemu zapracować. Już w wieku 13 lat sprzątała więc okoliczne biura; potem była też kelnerką, barmanką, szatniarką.
Po ukończeniu szkoły przeprowadziła się do Nowego Jorku. W ciągu dnia pracowała, wieczorami zaś szlifowała swoje aktorskie umiejętności pod okiem Sanforda Meisnera (do jego uczniów zaliczani są m.in. Robert Duvall czy Diane Keaton). Przełomem okazała się dla Bullock rola w off-broadwayowskiej sztuce „No Time Flat”. Dobra recenzja wybitnego krytyka teatralnego Johna Simona sprawiła, że Bullock zdobyła pierwszego agenta, a wkrótce i pierwszą rolę ne ekranie (póki co małym). Zagrała w filmie produkowanym przez NBC.Była to kontynuacja historii przedstawionej w serialu science-fiction z lat 70, „The Six Million Dollar Man” i jego spin-offie „Bionic Woman”. Bullock wcieliła się w Kate Mason, sparaliżowaną dziewczynę, która zaczęła chodzić dzięki bionicznym eksperymentom. Przymierzano się zresztą do tego, by to właśnie wokół tej postaci osadzić kolejny sezon kultowego w USA serialu. Choć z tych planów nic nie wyszło, niedługo potem Sandra i tak otrzymała dużą telewizyjną rolę.
W 1990 roku zaangażowana została do „Pracującej dziewczyny” – serialu powstałego na fali popularności filmu kinowego pod tym samym tytułem. Dwa lata wcześniej wyreżyserowany przez Mike’a Nicholsa obraz odniósł wielki sukces, m.in. zdobywając sześć nominacji do Oscara. Bullock wcieliła się w tę samą postać, którą w oryginale grała Melanie Griffith. Rola ta była wyzwaniem – Sandra przebywała na ekranie niemal przez cały czas trwania każdego z odcinków, poza tym wciąż porównywano ją z Griffith. Mimo że aktorka radziła sobie nieźle, serial nie cieszył się taką popularnością, jak zakładano i został zdjęty z anteny po 12 odcinkach. Dziś funkcjonuje już właściwie tylko jako ciekawostka. Warto jednak go odszukać – choćby po to, by zobaczyć Bullock chodzącą w żakietach z poduszkami, z krzaczastymi brwiami i tapirem na głowie. A także, by przekonać się, że już wtedy obdarzona była niemałym talentem. Tess McGill to właściwie prototyp zwyczajnej „dziewczyny z sąsiedztwa”, w jakie wcielała się w dalszej części swojej kariery.
https://www.youtube.com/watch?v=LGS9959sais
Początek romansu z kinem
Po anulowaniu serialu Bullock zdecydowała się rozpocząć wszystko od nowa. Zamieszkała na stałe w Los Angeles i postanowiła spróbować szczęścia na castingach do filmów kinowych. Zaczynała od produkcji niezależnych. Żadna z nich nie zdobyła jednak przychylności krytyków, nie mówiąc już o dobrych wynikach w box-office. Sama zresztą otwarcie mówi, że filmy te były po prostu słabe. Pierwszy, z którego była naprawdę zadowolona to „Eliksir miłości” z 1992 roku. Wcieliła się w nim w nieurodziwą, samotną panią biolog, która razem z kolegą z pracy przeprowadza eksperyment na tytułowym specyfiku. Mimo że mamy tu du czynienia z dość sztampową komedią romantyczną, rola Sandry jest ciekawa i po raz pierwszy pokazuje ją jako niepozorną dziewczynę czekającą na to, by rozkwitnąć. Film w weekend otwarcia zarobił nieco ponad 400 tysięcy dolarów, recenzje otrzymał średnie, ale dla Bullock okazał się przepustką do kolejnych projektów.
W 1993 roku wystąpiła m.in. w „Amazonce w ogniu” Luisa Llosy. „Chała”, jak to sama po latach stwierdziła. Film był jednak produkowany przez Rogera Cormana i fakt ten przyniósł jej sporą satysfakcję („Prawie każdy, kto liczy się w Hollywood zaczynał u Cormana – to przepustka do prawdziwego kina”). Obraz ten był też pierwszym i ostatnim, w którym zagrała scenę erotyczną. Z filmu została ona jednak ostatecznie wycięta. Opowiadając o tej sytuacji w programie Conana O’Briena, przyznała, że była wtedy niesamowicie zestresowana, przez co raz po raz wymiotowała. Choć scenę w końcu nakręcono, a partner Sandry przekonywał ją, że wymiociny mogą nawet wzbogacić jej przekaz (sic!), zrezygnowano z umieszczenia jej w filmie. Aktorka zaś nabrała awersji do pokazywania się nago na ekranie – robi to tylko wtedy, kiedy scena ma na celu uzyskanie efektu komicznego (jak np. w „Narzeczonym mimo woli”).
W tym samym roku zagrała też w kilku innych produkcjach. W dobrze ocenionych przez krytykę „Zapasach z Ernestem Hemingwayem” wcieliła się w sympatyczną kelnerkę. Była to rola drugoplanowa, mało charakterystyczna, raczej „uśmiechana”, ale za to u boku Roberta Duvalla i Shirley MacLaine („Myślałam, że dobiję 50tki, zanim będę miała szansę zagrać z kimś takim!”). W muzycznym „W pogoni za sukcesem” Petera Bogdanovicha („Ostatni seans filmowy”) zagrała z kolei aspirującą piosenkarkę country – w jednej ze scen nawet śpiewa, przygrywając sobie na gitarze, choć trzeba przyznać, że rzeczywiście nie jest w tej dziedzinie szczególnie uzdolniona. Film spotkał się z dość ciepłym przyjęciem, rola Sandry była chwalona (nie dała się przyćmić pozostałym członkom obsady, mimo że ma najmniej czasu antenowego z czterech głównych postaci), ale „W pogoni za sukcesem” kojarzony był przede wszystkim jako ostatni ukończony film z udziałem Rivera Phoenixa. Analizowano go potem jako próbę wołania o pomoc przedwcześnie zmarłego aktora. Bullock bardziej zapamiętana została z remake’u „Zniknięcia” George’a Sluizera. Oryginał z 1988 roku okrzyknięty został filmem wybitnym i reżyser postanowił nakręcić jego amerykańską wersję. Sandrę obsadzono jako porwaną dziewczynę, której obsesyjnie szuka narzeczony. Nie była to wymagająca rola („Jesteś na ekranie pierwsze dwadzieścia minut, a potem przez cały film wszyscy o tobie mówią”), wśród recenzji przeważały negatywne, ale był to pierwszy tak głośny obraz z Bullock.