ROBOT JOX 1: BEZLITOŚNI MORDERCY. Rozbij i spal
Widziałem kiedyś, jak dwóch facetów prawie się pobiło, walcząc w wypożyczalni o taśmę z Terminatorem 2. Robot Jox chyba nigdy nie wzbudzał takich emocji, ale też z pewnością nie kurzył się na półkach. Podtytuł Bezlitośni mordercy sugerował kino nie dla mięczaków, a poza tym obraz znany był też jako Jeźdźcy robotów (Fuck yeah! – chce się wykrzyknąć, nawet jeśli się go jeszcze nie widziało). Okładka przedstawiała dwa stalowe giganty ustawione naprzeciwko siebie wśród płomieni, a fabułę dało się streścić w jednym zdaniu, bo była odurzająco prosta. Chodziło o walczące ze sobą maszyny bojowe, kierowane przez umieszczonych w ich wnętrzu ludzi. To musiało przemawiać do wyobraźni każdego 12-latka, a wtedy każdy fan wideo był w jakimś sensie 12-latkiem. Opór nie miał sensu; kaseta sama rwała się do odtwarzacza.
Wojna atomowa dokonała tak wielkich spustoszeń, że po jej zakończeniu ludzkość rozwiązuje konflikty w kontrolowany sposób – poprzez mecze. O ziemię i dobra naturalne rywalizują – jak za dawnych czasów – dwie frakcje: wschodnia i zachodnia. Przedstawiciele stron wsiadają do wnętrza wielkich robotów i walczą aż do powalenia wroga. Jest to nie tylko politycznie i terytorialnie znaczący akt, ale też szeroko komentowane widowisko. Wkrótce na arenie staną naprzeciwko siebie Alexander, reprezentujący wschód, i jankeski do bólu Achilles. Obaj panowie to ikony sportu przyszłości, pozdrawiane przez fanów rześkim:”Rozbij i spal”.
W ostatniej odsłonie działu VHS Jacek Lubiński mocował się z Fortecą Stuarta Gordona, ubolewając, że film – pomyślany jako kolejny przebój ze Schwarzeneggerem – skończył jako B-klasowiec, w którym wszystko jest albo naiwne, albo zwyczajnie nie takie. Ten sam reżyser dał nam też Robota Joxa. I, podobnie jak w tamtym hicie wypożyczalni, nie zabrał nas w żadne ogrody SF, lecz w plastikowo-tekturowe krzaki.
James Cameron zrobił za mniejsze pieniądze superklimatycznego Terminatora, który do dziś stanowi film-przeżycie i chyba nikomu nie przyjdzie do głowy przedstawiać go jako B-klasowca. Gordon solidnie zapracował na markę reżysera drugiej ligi, bo każdą sceną czy detalem daje nam znać, że robi skromne projekty zalatujące nieco serem, a nie rozpruwacze box-office’ów. Inna sprawa, że twórca kultowego Re-Animatora chyba lubi tę szufladkę – jak się zdaje, daje mu ona pewną wolność i swobodę działania.
Pobieżne spojrzenie na Robota Joxa ujawni sfatygowane, siermiężne kino, w którym świat przedstawiony to sterta naiwności, odegrana na kawałkach dykty i jakichś rurach ze złomowiska.
Tutaj wszystko wygląda albo skromnie, albo zwyczajnie biednie. Sceny rodzajowe przypominają teatr telewizji, a te bitewne (poprzez archaiczne efekty specjalne i powolny sposób prowadzenia kamery) kojarzyć się mogą ze starymi opowieściami o Godzilli. Zdjęcia nie mają nawet cienia klimatu. Znamienne, że już w chwili premiery całość prezentowała się jak kino sprzed dobrych paru lat.
Aktorzy albo grają poprawnie, albo szarżują. Najbardziej przegiętą kreację tworzy Paul Koslo w roli Alexandra. To prawdziwy bad guy eksbloku wschodniego. Nieobliczalny brutal krzywiący się tak złowieszczo i cwaniacko jak “złe” bakterie z serialu Było sobie życie. Gość wygląda nieświeżo, lubi wódkę i zniszczenie, a wyprowadzony z równowagi wypowiada pewne brzydkie polskie słowo na “K”.
Dynamiki w tym filmie niewiele; Michael Bay zasnąłby na seansie już po 15 minutach. Fabuła jest średnio zajmująca, ale na tyle rozbudowana, że sporo tu gadania i spiętrzania rozterek, mimo że okładka sugerowała ostrą robomielonkę. Tymczasem okazuje się, że jeśli idzie o same sceny walki, film oferuje nam zaledwie kilka “mięsnych” sekwencji. Wśród znawców tematu wysoko ceniona jest muzyka do Robota autorstwa Frédérica Talgorna, wyraźnie inspirowana stylem Johna Williamsa. Dla mnie jednak klasyczna orkiestra wydawała się dziwnie nieprzystająca do obrazu, który aż wołał o porcję elektroniki. Scenariusz produkcji napisał Joe Haldeman, twórca znanej powieści Wieczna wojna, przerobionej też na kultowy i u nas komiks. Autor nie był jednak zadowolony z efektów współpracy z Gordonem, uznając, że jego poważna historia dla dorosłych została zamieniona w infantylną bajkę.
Pozornie film aż prosi się, żeby go zezłomować. A jednak… ten tytuł da się lubić. Robot Jox nie jest przytłaczający czy brutalny jak którekolwiek postapo od Alberta Pyuna (Cyborg, Nemesis). To sympatyczna opowieść z – jak się okazuje i wbrew ciężkim podtytułom – pacyfistycznym przesłaniem. Wybrzmiewa ono całkiem naturalnie i zwyczajnie pasuje do obranej przez reżysera konwencji kina bliższego światłu.
Narzekałem na krótki czas sekwencji walki. Przyznać trzeba, że są one jednak całkiem udane, jeśli nie odstręcza nas klimat retro. Gordon użył ręcznie robionych modeli; komputer pojawił się tylko w paru momentach. Oglądamy zwaliste, człapiące powoli roboty. Wyglądają one topornie i nie zaskakują nas (no, z jednym małym wyjątkiem) umiejętnościami narwanego jogina zdolnego do kangurzych skoków. Są urzekająco niezgrabne, ale mechanika ich działania przypomina właśnie twór ludzki – trzeszczący i daleki od ideału. To jakby antyteza panującego współcześnie prymatu hiper, gdzie i Bond, i Ethan Hunt, i superbohaterowie są ekstraszybcy i korzystają ze sprawnie koszących (wrogów) maszyn czy gadżetów. Dość powiedzieć, że patrzyłem na te kombajny z większym zainteresowaniem niż na połyskliwe roboty w Pacific Rim.
Dostaliśmy tu sympatyczne, niemalże familijne SF. Lekkie i nieprzekombinowane. Nawet jeśli tekturowe, to solidnie tekturowe. Bo Gordon, choć wielkim twórcą nie jest, zwyczajnie ma pomysł na swoje tytuły, spod których wyziera szczere serce fana komiksowej rozrywki. A jego Robot Jox to najbardziej udany przedstawiciel produkcji spod znaku wielkich robotów, jakie wydało kino przełomu lat 80. i 90.
Podobne wpisy
Tak, ten obraz to ryzykowna kategoria. To, że może rozczarować współczesnego widza, jest więcej niż prawdopodobne. Nie jest nawet pewne, czy ten, kto polubił go jako nastolatek, utrzyma swą sympatię podczas ponownego seansu. Jeśli rzecz potraktować serio i bez taryfy ulgowej, to… rozbij i spal, widzu. Jeśli jednak mamy ochotę na SF sprzed paru dekad, z dominantą fiction, w sosie low budget, polane obficie nastoletnią fantazją, oprószone wszelakimi naiwnościami, jakie może zawierać taka produkcja – cóż, zapraszam przed ekrany.
Szkoda, że po klęsce filmu nie udało się Gordonowi zrealizować kontynuacji, w której zamierzał postawić naprzeciwko siebie Jeźdźców robotów i przybyszów z kosmosu. Mógłby być z tego niezły bigos klasy B. A to, co ukazało się na kasetach jako Robot Jox 2, jest niezłym tanim SF Charlesa Banda (innego miotacza malowniczej i taniej rozrywki), niemającym jednak nic wspólnego z omawianym tu tytułem.