GINGERDEAD MAN. Obciacho… Ja pierniczę, ale zło!
Dziś morderczy piernik. Już kilka razy na naszych łamach krążono wokół tego ciasteczka. Nikt jednak nie chciał go ugryźć. Zaznaczano tylko jego istnienie – w wymiarze zamieszkałym przez mordercze opony, opętane prezerwatywy i inne koszmarki. Sprawdźmy więc, czy jest tak czerstwo, jak sugerują oceny, niskie jak świat długi i szeroki (zajrzyjcie na dowolny serwis).
Psychopata lubiący strzelać do ludzi zostaje zabity i skremowany. Problem w tym, że jego prochy trafiają do ciasta na pierniki. Zza grobu powraca jako wypiek. Po części człowiek, po części ciastko. Jako całość – istne monstrum. Pracownikom zakładu raczej się nie upiecze.
Po pierwsze, to na na tym filmie japońscy mistrzowie zen ćwiczą cierpliwość. Po drugie, wywodzi się on z linii tych B-klasowych produkcji, które mają niskie budżety i niewielkie ambicje, ale zawłaszczają uwagę części widzów oryginalnym (no, względnie) pomysłem. Za przykład można tu podać Rekinado lub – idąc głębiej w las – Disaster Wars: Earthquake vs. Tsunami. Większość kinomanów nie wie nawet o ich istnieniu, ale niektórzy odnajdują je i podejmują wyzwanie (tak, to rodzaj wyzwania) rzucone przez reżyserów.
W tym wypadku ojcem projektu jest Charles Band, założyciel słynnej wytwórni Full Moon. To doświadczony fachowiec od SF i horroru, wprawiony w robieniu rzeczy tanich, ale klimatycznych. Reżyser i producent mający rękę do praktycznych efektów specjalnych. Na przełomie lat 80. i 90. jego filmy (Trancers, Robot Jox, Władca Lalek; wszystkie obrodziły sequelami) miały zasłużone miejsce w wypożyczalniach. Band nadal kręci, i to w hurtowych ilościach, ale ze znacznie gorszymi skutkami, czego Gingerdead jest dowodem. Nowe tysiąclecie, które stanowi cezurę dla wielu reżyserów, zepchnęło go jeszcze dalej na margines zainteresowania fanów radosnej rozrywki. Twórca stara się wyzwalać w widzach, także młodszych, ciekawość takimi „smaczkami” jak Evil Bong. Zazwyczaj mu to nie wychodzi, choć ostatni odsłona Puppet Master dostarczała sporo zabawy.
Gingerdead na poziomie fabuły jest jak pierwszy Obcy. Ciemne pomieszczenia i potwór polujący na ludzi; no wiecie, „w piekarni nikt nie usłyszy twojego krzyku”. Ale wykonanie razi amatorką. Kiepskie zdjęcia, fatalna muzyka, trzeszczące, niedopieczone dialogi. Brak bardziej przekonujących czy wyróżniających się elementów. Poza jednym. Jeśli na czymś trzyma się ten film, to na udziale Gary’ego Buseya. Pamiętacie tego aktora z przełomu lat 80. i 90.? Gary Busey – bezczelny blondas o uśmiechu z barokowymi niemalże zębiskami, przypominającymi kościelne organy? Od zawsze wyglądał jak niesforny gówniarz. Bruździł Melowi Gibsonowi w Zabójczej broni, podskakiwał Predatorowi w drugiej części przeboju, pluł do zupy Seagalowi w Liberatorze, niańczył Reevesa w Na fali. I przeważnie ginął. Niemalże całą resztę robił już w klasie B; kreował szumowiny, czasami wykolejonych gliniarzy.
Aktor ze swymi szklistymi oczami i dziką blond-mierzwą wygląda obecnie niezdrowo, jest memem (specjalizacja: widowiskowe niezrównoważenie). Ministerstwo Zdrowia ostrzega przed byciem Garym. Jednak jego fizis pojawia się w Gingerdead jedynie w początkowej scenie. Dalsza obecność aktora to podkładanie głosu pod wypiek. Ten element obrazu wypadł satysfakcjonująco. Busey ma struny głosowe oskrobane z wszelkiej delikatności, być może proszkami o właściwościach ścierających. Brzmi jak wyprany z wszelkiej empatii świr, nastawiony na rozdawanie śmiertelnych ciosów i dzikie rżenie podczas siania terroru. Widać tu wyraźną inspirację postacią laleczki Chucky. Jego pełen zaangażowania głos wypada nie gorzej niż opętańcze wybryki wokalne Brada Dourifa, dzięki któremu ruda lalka stała się nieśmiertelna.
Druga poważna zaleta obrazu: piernik wygląda smakowicie. Jest ręcznie robiony. Złośliwy. Groźny. I elegancki – z gustowną czerwoną muszką naprawdę mu do twarzy (?). Ma odpowiednio „pokręcone” spojrzenie, a wielkie zęby przypominają nam, że mówi głosem Buseya. Miłośnicy ekranowych maszkar winni być ukontentowani przynajmniej tym elementem produkcji. Reszta bohaterów przypomina bułki – są mało efektowni, podobni do siebie. Można ich porównać do nastolatków rodem z głupiego serialu o głupich nastolatkach. Jest nam obojętne, co się z nimi stanie, i nie zmieni tego ani żaden romans w zakładzie pracy, ani historia z przeszłości którejś z postaci. Nudy, panie! A napięcie, scenariusz, klimat? Na to nie ma nawet zaczynu. Oglądamy właściwie jakiś anemiczny teatr telewizji, z akcją rozgrywającą się w pomieszczeniach zamkniętych. To może jakiś solidny twist, fajny one-liner? Dajcie spokój, to nie Rick i Morty.
Film trwa godzinę (jeśli liczyć napisy, wyjdzie dziesięć minut więcej), a stanowi niemałe wyzwanie. Nudzi i męczy swą ogólną bylejakością. Godzina bólu, ale zjadłem do ostatniego okruszka. Dziś już wiem, że jestem twardzielem. Wygłodniałym zaproponuję dwie kolejne części obrazu. Tak, piekarnia poszła za ciosem i jest więcej ciasta na bazie tej mąki. Dwójka na przykład parodiuje – miejscami naprawdę zabawnie – Pasję Gibsona. Ale, niestety, poziom serii nie wzrasta tam jakoś znacząco. Bon appétit.