GAME OVER. Co mi nie gra w READY PLAYER ONE
Od premiery najnowszego filmu Stevena Spielberga minęło już kilka dni, więc zapewne dobrze wiecie, że film jest przeładowany odniesieniami, cytatami i nawiązaniami do popkultury… tryska z niego sentyment i nostalgia… bije schematyczność i powtarzalność… Dwa obozy – ci „za” i ci „przeciw” – wyliczają na przemian plusy i minusy Playera One, jednocześnie zarzucając sobie wzajemnie złe podejście do produkcji.
Na początek chciałbym nałożyć na niniejszy tekst pewien filtr: nie będę rozpisywał się o złych stronach tej nachalnej intertekstualności. Na poziomie filozoficznym przypomina mi ona nieco teorię Jeana Baudrillarda – tę o symulakrach, czyli pozorach rzeczywistości, które donikąd nie prowadzą, a jednak istnieją. Wydaje mi się, że donikąd prowadziłoby też powtarzanie tego, co zostało już i tak powtórzone w dziesiątkach recenzji. Zamknę więc temat w stwierdzeniu, że denerwowały mnie te nawiązania i było ich za dużo. Rozumiem, że komuś mogły się podobać. To wszystko w tym temacie.
Rozważę więc Playera bez nich. Co mi zatem zostaje? Absolutnie przeciętny filmik przygodowy, niewarty 140 minut, niewarty 350 milionów dolarów (budżet + promocja), niewarty całego tego zamieszania. Kwestią dyskusyjną pozostaje, czy jest on wart Spielberga. Widać tutaj jak na dłoni, że reżyser miota się między swoim wewnętrznym, nastoletnim nerdem a poważnym graczem na filmowym rynku, na którego wyrósł. Ta dychotomia odznaczała się wcześniej na karierze filmowca, jednak zwykle w postaci „duetów” filmowych: na jeden projekt „dziecięcy” przypadał, średnio, jeden projekt „dorosły”. I tak otrzymywaliśmy E.T. i chwilę później Kolor purpury. Szczęki i Bliskie spotkania. Listę Schindlera i Park Jurajski. Amistad i Zaginiony świat. A.I. i Raport mniejszości. I tak dalej. Na pierwszy rzut oka, Player wygląda na reprezentanta Spielbergowskiej fascynacji młodością, przygodą i wyobraźnią. W istocie jest jednak chłodnym, wykalkulowanym produktem, nastawionym na zysk.
Wiele razy moi czytelnicy pukali się w głowę z politowaniem dla mojej wiary, że kino – nawet to mainstreamowe – nie musi być tylko wynikiem biznesowego planu, który polega na udzieleniu widzowi dwugodzinnego biletu do innego świata i pobraniu za to opłaty. Wierzę bowiem, że istnieją zarówno reżyserzy, jak i scenarzyści, a nawet producenci, którzy, owszem, traktują kino jak biznes, ale do biznesu podchodzą z sercem, zaangażowaniem i szczerością. Przykłady? Proszę bardzo: Saul Zaentz (tylko dziewięć filmów, trzy wybitne, wszystkie z pasji), Martin Scorsese (produkcja niezależnych filmów, dystrybucja zapomnianych arcydzieł, w tym polskich), Dede Gardner (niskobudżetowe produkcje dotykające kontrowersyjnych tematów), George Clooney i jego partner Grant Heslov (kino polityczne) czy Harvey Weinstein (poważny gracz, który nade wszystko stawiał poziom produkowanych przez siebie filmów i ich wartość artystyczną). I Spielberg również do tej grupy należy – fakt, że jest genialnym księgowym, nie przekreśla jego zasług dla kina. Podpadł ostatnio wielu kinomanom swoimi przemyśleniami na temat formatów kinowego i telewizyjnego (konkretnie: netfliksowego), a teraz wypuszcza takiego bękarta jak Player One. Film, który jednocześnie oskarża i broni tego, co Spielberg robi na dwóch frontach swojej kariery.
No bo zobaczmy: kulawy, pisany na kolanie scenariusz zakłada, że wielkie korporacje żerują na naszej wrażliwości, wsysają nasz sentyment w swoje konta bankowe, nie mając przy tym żadnych skrupułów i świętości. To prawda, odczuwamy to na co dzień i po części się na to godzimy. Spielberg-producent wyliczył więc sobie, że wysypie nam worek zabawek, pozwali się nimi pobawić i dzięki temu zarobi krocie. Spielberg-reżyser natomiast potraktował sprawę po linii najmniejszego oporu i zrobił film na szybko, nie wysilając się na kreatywność, nie przykładając się do tematu, pozostawiając obraz na łaskę lub niełaskę rzeszy komputerowych geniuszy, którzy zrobili go za niego. Jestem absolutnie przekonany, że Spielberg nie miał pełnej kontroli nad produkcją – w końcu zajęty był już przygotowaniami do kolejnych kilkunastu jako producent i kilku jako reżyser. Zresztą, akurat pięć minut przed tym, jak zacząłem pisać niniejszy tekst, przeczytałem wypowiedź Janusza Kamińskiego, który o filmie wypowiadał się, co prawda, pochlebnie, ale przyznał, że na ekranie widać około 40% z jego wizji jako operatora. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że w filmie widać też 40% Spielberga, 40% Michaela Khana – jego etatowego montażysty (wybitnego) oraz 40% Alana Silvestri – kompozytora, i po jakieś 20% aktorów (i tutaj mówię dosłownie).