GAME OVER. Co mi nie gra w READY PLAYER ONE
Kino Spielberga znam od dzieciństwa, a w okresie kinofilskim, podczas analiz oglądanych filmów (gdzie jeden obraz potrafiłem wałkować po -naście razy) udało mi się dostrzec w jego stylu pewne elementy, które decydowały o tak wielkiej sile jego dzieł. Spielberg jest bowiem autorem – w tym nowofalowym rozumieniu – reżyserem, którego wizja przenika na film, a nie reżyserem, który realizuje czyjąś wizję. Rzućcie okiem na jego filmy i zobaczcie, jak prowadzi kamerę (sam jej nie prowadzi – mówi Kamińskiemu, jak ma się ruszać, a ten mówi asystentowi – szwenkierowi): ekonomicznie opowiada historię, wykorzystując wiele planów, umiejscawiając punkt widzenia tam, gdzie widać jak najwięcej. Śledzi swoich bohaterów, kiedy się poruszają i stoi przy nich, kiedy oni stoją. Wykorzystuje długie ujęcia, w których zmienia ostrości, by bez cięć wyróżnić ważne elementy obrazu, które dopomagają w tworzeniu historii. Plany zmienia wtedy, kiedy w akcji pojawi się coś istotnego. Ogranicza ramy obrazu, tworzy zasłony, przybrudzenia, często kwadraturę kadry ogranicza okrągłymi obiektami. Filmuje z podłogi, by nadać dziecięcą perspektywę. I tak dalej. Dzięki temu Szczęki, E.T., Szeregowca Ryana i inne jego filmy ogląda się tak dobrze. Spielberg doskonale wie, gdzie i po co postawić kamerę, by jak najbardziej zaangażować widza w oglądane wydarzenia.
Tego wszystkiego jest w Playerze One te rzeczone 40%. Film zaczyna się znakomicie – kamera wychodzi z kontenerowego mieszkania bohatera, ukazując jego drogę w dół, na ziemię, zahaczając w zbliżeniach o jego sąsiadów. Akcja płynie, poznajemy bohatera. Po paru minutach wsiąkamy razem z nim w wirtualną rzeczywistość i spędzamy w niej już niemal cały film. W wygenerowanym komputerowo materiale oglądamy obrazy zmieniające się jak w kalejdoskopie. Z reżyserskiego stylu Spielberga zostaje niewiele. Sceny są nijakie, kamera nie dopowiada historii, ta jest zilustrowana feerią następujących po sobie urywków akcji, chaotycznie zmontowanych i płasko zaaranżowanych. W połowie seansu zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno film montował Michael Kahn. Napisy końcowe przyniosły odpowiedź – edytor dzielił obowiązki z Sarą Broshar, która współpracowała z nim także przy Czwartej władzy. Zakładam, że czasu na dokończenie obu dzieł było niewiele, więc zdecydowano się na angaż pomocniczki dla utytułowanego montażysty. Widać to boleśnie po Playerze. Dalej – zdjęcia. Tu nawet nie muszę argumentować. Kamiński sam przyznał, że to jego dzieło tylko w mniejszej części. Muzyka znakomitego skądinąd Alana Silvestri pobrzmiewa tutaj oddalonym echem jego wcześniejszych kompozycji, z których każda jest lepsza niż ta.
Głównego bohatera oglądamy na ekranie może ze dwadzieścia minut. Reszta to jego awatar. Nie wiem, czy film miał zaplanowaną franczyzę z zabawkami, ale figurki Parzivala nie chciałbym mieć w kolekcji za żadne skarby. Jest brzydki, chociaż to oczywiście moje subiektywne zdanie. Dużo cięższym grzechem jest to, że jest… nijaki. Nie określa go żadna cecha, nie możemy ani na chwilę poczuć jego problemów, nie czujemy ciężaru sytuacji, który spoczywa na jego barkach. Podobnie pozostali członkowie jego drużyny. Zaśmiałem się tylko raz – kiedy odkryliśmy prawdziwą tożsamość jego najlepszego kumpla, Aecha. Wszyscy oczywiście oparci są na bezczelnych stereotypach, wśród których znajduje się nastolatka ukrywająca swój wygląd przed światem (bo ma plamę na twarzy i urodę i figurę Olivii Cooke), mały chiński genialny dzieciak itp. Naprzeciw nim staje łotr w postaci bezdusznego szefa korporacji, którego literacki opis mógłby brzmieć tak: bezduszny szef korporacji. Sytuację uratował nieco Ben Mendelsohn, którego charakterystyczny sposób mówienia nadał postaci nieco kolorytu. Nadal czekam na film, w którym za wirtualnymi awatarami będą ukrywać się tłusty nastolatek w okularach, brzydka, chuda dziewczyna z pryszczami i wyłupiastymi oczami albo dorosły, ograniczony intelektualnie i mentalnie facet o urodzie Michała Pieli.
Film puszcza kiksy, śmierdzi stereotypami i schematycznością, ale najlepsze zostawiłem sobie na koniec. Nie wiem, czy jest to tak oczywiste, jak mi się wydaje, czy po prostu niektórzy recenzenci w ogóle się nad tym nie zastanawiają – ale przekaz Playera One jest niejako lustrzanym odbiciem nastroju końca XX wieku. Wtedy to odczuwano niepokój wobec postępującej cyfryzacji, która prowadziła do zatarcia granic między prawdziwym a sztucznym światem. Pierwszy z brzegu tytuł – oczywiście, Matrix – groził palcem, przestrzegał przed zbytnią ufnością wobec sztucznej inteligencji i nawoływał do buntu. Player One niemal pacyfikuje wirtualną rzeczywistość, otwarcie i bezrefleksyjnie uznając jej obecność w codziennym życiu. Ba, wydaje się nawet, że widzi w niej jedyną szansę na bycie szczęśliwym w podupadającym świecie. W końcowej przemowie wielkimi literami zostaje wyartykułowana umowa między stronami konfliktu, według której OASIS (czyli playerowski wirtualny świat) będzie wolny i ogólnodostępny, z wyjątkiem wtorków i czwartków – co ma zachęcić wszystkich jego użytkowników do spędzania czasu z najbliższymi. Nie zostaje tylko wytłumaczone, po co mają robić to w realnym świecie, skoro ich życie i tak istnieje już niemal tylko wirtualnie. Taka wizja jest coraz bardziej realna, a jedyne, co Ready Player One robi dobrze – to pozwala się z nią oswoić. Swoją drogą, na film poszedłem z dwunastoletnim kuzynem. Do dziś zastanawiam się, który z nas był jego targetem.