search
REKLAMA
Recenzje

Recenzja E.T. – 35 lat od premiery

Karol Barzowski

21 czerwca 2017

REKLAMA

Niedawno minęło 35 lat od premiery filmu E.T. Stevena Spielberga – jednego z większych przebojów kasowych tego reżysera. Jak ogląda się tę produkcję po tak długim czasie? Odpowiedź może być tylko jedna: tak samo dobrze.

Oczywiście, kiedy pokazano E.T. w 1982 roku na festiwalu w Cannes, mieliśmy do czynienia z pewnym przełomem. Spielberg rozszerzył to, co pokazał w Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia i dał nam kosmitę, który nie tylko nie chciał unicestwić ludzkości, lecz także był bezbronny, odczuwał lęk, zmagał się z tęsknotą za domem. Gatunek science fiction zyskał tym filmem nową odsłonę – wrażliwą, skupioną na emocjach. W roku premiery całe sale kinowe ocierały podczas napisów końcowych łzy wzruszenia i nie inaczej dzieje się teraz. Okazuje się, że ten przebrzydki, gnomopodobny stwór o wielkich, smutnych oczach, wciąż rozczula.

Spielberg chciał początkowo nakręcić kameralny film o tym, jak dziecko radzi sobie z rozwodem rodziców. Temat znał z własnego doświadczenia. Dopiero później, kiedy producenci zaczęli pytać, czy nie byłby zainteresowany sequelem Bliskich spotkań…, pomyślał, że mógłby połączyć ten mały film z wątkiem science fiction. Kiedy sam był mały, miał wymyślonego przyjaciela z kosmosu – stwierdził, że na potrzeby filmu ów przyjaciel nie musiałby być przecież wyimaginowany. Co ciekawe, ten osobliwy miks udał się Spielbergowi perfekcyjnie. E.T. jest zarówno jednym z lepszych przykładów kina science fiction, jak i intymną historią o dojrzewaniu w obliczu kryzysu rodziny. Niektórzy doszukują się w tym obrazie motywu o akceptacji inności i otwieraniu się na obcych, jeszcze inni traktują go jak współczesną baśń o niejasnych granicach między dobrem a złem. Jedno pozostaje niezmienne – E.T. to coś więcej niż tylko rozrywka.

To, że film tak mocno oddziałuje na widzów, jest przede wszystkim zasługą znakomitego scenariusza (swoją drogą, autorstwa Melissy Mathison, ówczesnej partnerki Harrisona Forda – Spielberg spotkał ją na planie Poszukiwaczy zaginionej Arki). Zakładał on na przykład bardzo interesującą telepatyczną relację między E.T. a chłopcem, który go znalazł. Ja osobiście uwielbiam tę sekwencję, kiedy kosmita zostaje sam w domu, pije piwo, ogląda telewizję, a przebywający w szkole Elliot zaczyna zachowywać się identycznie jak on (ciekawostka: dziewczynka, którą całuje wtedy główny bohater, to Erika Eleniak – późniejsza gwiazda Słonecznego patrolu). Jednak to nie wyszłoby tak dobrze, gdyby nie młodzi aktorzy. Główna rola w wykonaniu Henry’ego Thomasa to moim zdaniem jeden z lepszych dziecięcych występów w historii kina. Chłopak jest niesamowity. Bez cienia fałszu oddaje na ekranie bardzo silne emocje. Szkoda, że jego kariera nie potoczyła się później tak udanie, jak choćby jego filmowej młodszej siostry, a więc Drew Barrymore. Warto przypomnieć sobie E.T. również dla niej. Aktorka podczas zdjęć miała zaledwie sześć lat, a już popisywała się talentem, przede wszystkim komediowym. Krótko po premierze grała już główne role.

Na liście moich ulubionych filmów jest dużo pozycji w reżyserii Spielberga – każdą z tych produkcji, bardzo zresztą różnorodnych, doceniam za inne aspekty, ale E.T. zajmuje wśród nich szczególne miejsce. Być może działa tu sentyment, bo był to jeden z tych tytułów, które oglądałem jako dziecko, będąc w podobnym wieku, jak główny bohater. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy odbył się ten seans, w jakich okolicznościach, i tak dalej, ale kwestia “E.T. dzwonić dom” oraz scena z rowerem latającym na tle księżyca wryła mi się w pamięć na zawsze. Oglądając film teraz, po tylu latach, najbardziej poruszały mnie dokładnie te same momenty. Jestem pewien, że nie chodzi tu jedynie o nostalgię. Spielbergowi po prostu udało się stworzyć historię uniwersalną i chwytającą za serce. Rozrywkową, owszem, ale też z duszą.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA