search
REKLAMA
Archiwum

CAPTAIN AMERICA: PIERWSZE STARCIE. Znakomity blockbuster

Grzegorz Fortuna

3 lipca 2019

REKLAMA

Komiksy o superbohaterach to, mogłoby się wydawać, filmowy samograj. Materiału jest bez liku, widzowie znają postać, więc chętnie zostawią pieniądze w kasach kin, wystarczy tylko zatrudnić niezłego scenarzystę, sprawnego reżysera-rzemieślnika i voilà, film gotowy. Jak pokazują mnożone w zastraszającym tempie przykłady komiksowych ekranizacji, sprawa tylko wydaje się być prosta. Język filmu różni się od języka powieści obrazkowych i trzeba znaleźć odpowiedni klucz, według którego dokonany zostanie przekład. Jedni uciekają się do parodii (Sam Raimi z trzecią częścią Spider-Mana), inni stawiają na realizm i powagę (Batmany Nolana), a jeszcze inni nie mają żadnego konkretnego pomysłu, czego skutkiem jest zwykle wymęczony, nudny produkt, wylatujący z głowy tuż po wyjściu z sali kinowej (Green Lantern). Droga obrana przez Joe Johnstona we wchodzącym właśnie na ekrany naszych kin Kapitanie Ameryka (czy, jak chciałby tego polski dystrybutor – Kaptajnie Amerika: Pierwsze starcie) wydaje mi się jednak najwłaściwsza.

Co to za droga? Już tłumaczę. Johnston wyraźnie ma świadomość, że kręci film o facecie rzucającym kuloodporną tarczą w nazistów i zdaje sobie sprawę, że w takim wypadku budowanie przesadnie psychologicznego rysu bohatera, skupianie się na jego rozterkach i pozorowanie realizmu byłoby niedorzeczne, a na dłuższą metę – niezamierzenie komiczne. Ale nie ucieka z tego powodu w zgubne ramiona parodii, w której tytułowa postać stanowiłaby jedynie pretekst dla festiwalu drogich efektów, kiepskich gagów i przeszarżowanych scen akcji. Wybiera więc rozwiązanie wbrew pozorom całkiem niełatwe, bo wymagające od reżysera największego wyczucia – zekranizowanie komiksu w taki sposób, by widz “zawiesił niewiarę” i z zaangażowaniem obserwował przedstawione wydarzenia, nie czując jednocześnie spowodowanego (mniej lub bardziej zamierzonym) komizmem dystansu, uniemożliwiającego kibicowanie bohaterom. Sztuka ta udaje mu się (niemal) w pełni; oczywiście, malkontenci będą pewnie narzekać, że w dobie Mrocznego Rycerza Kapitan Ameryka jest anachronicznym przeżytkiem, ale to nieprawda. Produkcja Johnstona ma ten sam bezpretensjonalny klimat kina przygodowego i tę samą energię, co zrealizowany przed kilkoma laty Iron Man.

To film znakomicie wyważony, zrealizowany bez zadęcia, ale z poszanowaniem dla materiału wyjściowego. Powagę przełamuje lekki, nienachalny humor, a patos jest zręcznie neutralizowany przez campową stylistykę. Wszystko to wymieszane umiejętnie, pewną ręką, bez zgrzytów i nagłych przeskoków, z naprawdę fajnie oddanymi latami czterdziestymi w tle. Chris Evans świetnie odnajduje się w roli młodego Amerykanina, który bardzo chce bronić swojego kraju, ale ze względu na chorowitość i nikłą posturę zostaje odrzucony w kolejnych komisjach rekrutacyjnych (swoją drogą, komputerowy Evans-chuderlak wygląda zaskakująco prawdziwie) i równie dobrze wypada później jako umięśniony i waleczny Kapitan, stojący na czele brygady żołnierzy. Geneza postaci została zresztą przedstawiona modelowo, a główny bohater to ktoś, komu chce się kibicować od pierwszej do ostatniej sceny.

Największym pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie jednak wątek miłosny, napisany ze sporą, jak na kino superbohaterskie, pomysłowością i subtelnością. Filmowa Peggy Carter, grana przez mało znaną Hayley Atwell, nie reprezentuje typu naiwnej dziewczyny, którą co pięć minut trzeba ratować z rąk oprychów. To pewna swojej wartości kobieta, potrafiąca dać sobie radę w każdej sytuacji i – co najważniejsze – posiadająca charakter. Nawet w scenie z gatunku “pozwól, że cię pocałuję, zanim pójdziesz walczyć” wypada naturalnie i uroczo, co jest absolutnym ewenementem, bo tego typu motywy właściwie zawsze ogląda się z zażenowaniem. Zresztą, między bohaterami powstaje autentyczna chemia, postać Peggy nie została dodana do scenariusza jedynie z obowiązku – odgrywa ważną rolę w całej intrydze, pomaga głównemu bohaterowi i można ją naprawdę polubić.

Napisałem wyżej, że Johnstonowi niemal wyszło. “Niemal” bierze się z tego, że jest w Kapitanie Ameryka kilka pomniejszych zgrzytów – Red Skull, jakkolwiek fajnie by nie wyglądał, mógłby zostać jednak mocniej nakreślony, bo jego motywacja pozostaje w filmie zagadką, a efekty specjalne w kilku scenach niedomagają. Nie do końca pasuje tu też finał, który rozbija lekki klimat całości, ale od początku było wiadomo, że Kapitan… musi zakończyć się tak, by otworzyć furtkę dla wchodzącego na ekrany w przyszłym roku The Avengers.

Pomimo tych wad, film Johnstona to znakomity wakacyjny blockbuster, zapewniający dwie godziny nieprzerwanej rozrywki. Jestem pewien, że gdybym miał dzisiaj dwanaście lat, zostawiłbym w kasie kina całe kieszonkowe.

Tekst z archiwum film.org.pl (08.08.2011).

REKLAMA