PUKAJĄC DO DRZWI, czyli pozwól mi wyjść
Zmęczenie materiału zapukało do drzwi kariery M. Nighta Shyamalana już co najmniej kilka razy. Czy za pierwszy taki moment można uznać premierę Znaków, które jako pierwsze jawiły się jako chaotyczne, a przez to karykaturalne, nudne i męczące kuriozum złożone ze wszystkich obsesji twórcy? Każdy następny film równie mocno obrywał od krytyków, a publika niestety również stopniowo odwracała się od dzieł artysty. Sytuacja diametralnie zmieniła się, gdy Shyamalan wypuścił do kin projekt o zupełnie innym charakterze niż dotychczas — fatalnie przyjęte fantasy przygodowe i wtopę finansową: Ostatniego Władcę Wiatru. Od tego momentu nic nie mogło być takie jak wcześniej. Z pewnością twórcy nie należy zarzucać, że się poddał, bo jak najbardziej wyciągnął odpowiednie wnioski kreatywnie. Zabrał się wówczas za wypuszczanie uwielbianych przez publiczność kameralnych horrorów, takich jak Wizyta czy Split, które osiągnęły dobre wyniki w box office i uspokoiły krytykę.
Od tamtego momentu minęło jednak dużo czasu, a po drodze było kilka filmów, które zdawały się naśladować błędy z mrocznej przeszłości artysty, jak groteskowe Old czy Glass. Przy premierze najnowszego Pukając do drzwi pojawia się więc pytanie, które być może boimy się zadać, ale trzeba je jasno postawić: w jakim miejscu obecnie jest M. Night Shyamalan? Czy mistrz plot twistów potrafi jeszcze robić dobre kino albo chociaż jest w stanie nas czymś jeszcze zaskoczyć?
W wypadku tego dzieła zalety przeplatają się z wadami, a i podział na dobre/złe kino bywa nierozstrzygalny. Sam początek Pukając do drzwi to przykuwająca i elektryzująca miniatura grozy, która spokojnie znalazłaby swoje miejsce w słynnej antologii: Alfred Hitchcock przedstawia. Scena w zasadzie zawiera same atuty niejednoznacznego stylu Shyamalana; przy dobrodziejstwie minimalizmu ekspozycji. Oto mała dziewczynka polująca na koniki polne w leśnym zakątku spotyka tajemniczego, postawnego mężczyznę (w tej roli Dave Bautista). Dialog między postaciami prowadzony jest nieśpiesznie. Zaczyna się niepozornie, z czasem zaś ujawnia się widzom kolejne złowróżbne szczegóły, a napięcie mimowolnie rośnie, jak u Hitchcocka właśnie (którego Shyamalan otwarcie jest wielkim fanem). Ba! — w sekwencji swoje zaszczytne miejsce ma słynny efekt vertigo, gdy bohaterowie zerkają w odmęty lasu. Do brawurowo zrealizowanych, niepokojąco bliskich i niestandardowo ustawionych ujęć (reżyserskie ukłony w stronę Briana De Palmy) na twarze rozmawiających bohaterów dochodzi równie nieprzypadkowa i bogato ilustrowana sfera dźwiękowa. Po równie intensywnej ścieżce Old twórca stara się wciąż odkrywać potencjał oraz funkcjonalność pedantycznie zrealizowanej przestrzeni audio. W dalszej części filmu kolejne puknięcia, trzaski, skrzypienia w połączeniu z dobrym soundtrackiem kompozytorki Herdís Stefánsdóttir tworzą przemyślaną i interesującą symfonię.
Duża część tej ciekawości formalnej w Pukając do drzwi kończy się najpóźniej gdzieś w połowie. Zupełnie jakby reżyserowi znudziły się albo wydały uciążliwe ciągłe sztuczki z kamerą, nagłe zabawy ostrością obrazu, licznie mnożące się, niekonwencjonalne kąty widzenia z najróżniejszych punktów. Wiele złego można powiedzieć o najnowszym dziele twórcy Niezniszczalnego, ale nie to, że prezentuje się wizualnie słabo czy miałko. W skład dwójki operatorskiej wchodzi Jarin Blaschke, znany z niezwykle estetycznych produkcji innego hollywoodzkiego rzemieślnika – kreującego się na autora Roberta Eggersa. Tak naprawdę chyba wciąż wielu krytyków boi się do tego przyznać, ale filmy Shyamalana od niemal zawsze potrafiły pięknie wyglądać, poszukiwały nowych form ekspresji; artysta ustanawiał perspektywę tam, gdzie inni się bali, i w taki sposób, że zdawało się to intrygujące i nie można było oderwać od tego wzroku. Tak było chociażby z poprzedzającym Pukając do drzwi filmem Old, który – mimo klasycznie słabego scenariusza i okropnego aktorstwa – wizualnie stanowił gustowny przykład w portfolio Shyamalana. Tutaj jest bardzo podobnie.
Wiara i religia w filmografii Shyamalana zawsze stanowiły ważne, niespełna podstawowe punkty tematyczne, podejmowane wieloaspektowo, ale nigdy tak wyraźnie i donośnie jak w Pukając do drzwi. Jedne sceny oddają szacunek biblijnej symbolice Apokalipsy, by w innych pokazać wyznanie w sposób zdeformowany czy wręcz prześmiewczy. Shyamalan traktuje wszystkie religie jako systemy, a obok nich stawia ludzi, indywidualności z odmiennymi, prywatnymi zapotrzebowaniami — co człowiek to inny porządek duchowy. W jego najnowszym filmie główna para osób homoseksualnych wybiera drogę silnej wiary — ale wiary wynikającej wyłącznie z własnych, naturalnych potrzeb; górę biorą takie wartości jak troska o bliźniego, rodzina i miłość — w bardzo tradycyjnym rozumowaniu. To właśnie ta tematyka zdominowała choćby autorefleksyjność czy autotematyczność, które to często odgrywały ważną rolę w wielu produkcjach reżysera, a tutaj prawie ich nie doświadczymy. Również charakterystyczne dla niego humor i ironia pojawiają się w skąpych ilościach, przez co patos nie znajduje przeciwnego balansu, a w rezultacie staje się niezręczny.
Już wspomniałem, że Shyamalan jest na takim etapie kariery, że nie ma zamiaru uczyć się na błędach albo jakkolwiek się do nich przyznawać. Postaci są u niego zupełnie wyolbrzymione i niekonsekwentnie wykreowane. Znamienne, że nawet dobrzy aktorzy jak Dave Bautista czy Jonathan Groff wypadają nieprawdopodobnie, sztucznie i irytująco. Postawieni w parodystycznych opozycjach z każdą kolejną upływającą minutą coraz bardziej męczą. Wszyscy są przerysowanymi szablonami, ale postawionymi w świecie, który każe się traktować śmiertelnie poważnie. Z kolei finalny zwrot akcji, który stanowi znak rozpoznawczy reżysera i zachętę dla widzów, jest czytelny od początku. Przez to nie zaskakuje, wręcz nie jest plot twistem, chyba że oglądający bezkrytycznie zaufa tym bohaterom, którzy przejrzyście są kreowani tak, że nie chcemy im wierzyć, a tym bardziej ich lubić.
Liczne retrospekcje, które pojawiają się w losowych miejscach głównej osi fabularnej, rozwadniają napięcie historii. Sprawia to, że ewidentnie czuć, iż Shyamalana nie interesuje tworzenie jedynie thrillera i trzymanie widza w uścisku. Angażująca struktura gatunkowa schodzi na dużo dalszy plan, gdy ten ma możliwość zaprezentowania własnych przekonań i ideologii. Po raz kolejny to nie jest po prostu zwykły horror, a tym bardziej kameralny, jakby mógł wskazywać zwiastun i fakt, że akcja filmu dzieje się w zamkniętej przestrzeni domku na leśnym odludziu. Z czasem widzowie nie mają już wątpliwości, że to jednak opowieść o wielkiej skali, która próbuje im powiedzieć coś ważniejszego niż życie. Od pewnego momentu Pukając do drzwi nie sprawdza się zupełnie jako rozrywka dostarczająca zabawy choćby w minimalnym stopniu. W trakcie projekcji zatęskniłem za ciasnotą i gorączkową atmosferą Cloverfield Lane 10 albo Azylu Davida Finchera. Warto dodać, że to bodaj najbardziej ponury film Shyamalana, który to już przy okazji Zdarzenia czy Kobiety w błękitnej wodzie nie stronił od posępnych obrazowań zagłady. Z kolei jako artystyczny traktat czy moralitet film jest zbyt nachalny i jakby w zapętleniu motywów, braku nowych pomysłów zwyczajnie nuży; wydaje się oczywisty. Chciałbym móc powiedzieć, że to emblematyczny finał zjawiskowej i przedziwnej kariery Shyamalana. Znając jednak życie, to jeszcze nie koniec, a bezczelność twórcy, jego nieustępliwość sprawią, że może nie będzie już zaskakiwać, ale jeszcze nie raz wzbudzi wiele emocji — choćby tak silnie negatywnych, jak było to w moim przypadku przy okazji Pukając do drzwi.