OSTATNI WŁADCA WIATRU. Mierny film, który dobrze się ogląda
Autorem tekstu jest Piotr Brdeja. Tekst z archiwum Film.org.pl
Pamiętacie czasy, kiedy na filmy M. Nighta Shyamalana szło się do kina z dreszczykiem emocji i pewnymi oczekiwaniami? Niestety, ja też nie. Hindus prócz jednego, mocnego wejścia u schyłku dwudziestego wieku nie pochwalił się jak dotąd niczym ciekawym. Tendencja zniżkowa utrzymuje się już kolejni rok, natomiast wytrwali widzowie siadając w kinowych fotelach mają w myślach tylko jedno: “niech tylko ten film nie będzie gorszy od poprzedniego”. Tym razem się udało. Ostatni władca wiatru nie jest aż tak zły jak Zdarzenie – jest lepiej. Niewiele, ale jednak lepiej.
Historia oparta została na pierwszym sezonie amerykańskiego serialu animowanego (o tym samym tytule) głęboko zakorzenionego w kulturze azjatyckiej, zawierający liczne prezentacje wschodnich sztuk walki i magii w typowym dla tej kultury ujęciu. Oto są cztery nacje powiązane z siłami świata: wody, ognia, ziemi i powietrza. W każdej z nich są jednostki, które potrafią zapanować nad każdym z żywiołów i wykorzystać go do dobrych bądź złych celów. Jest też ktoś zwany Awatarem, osoba, która odradza się za każdym razem w innej nacji, a ponadto ma zdolność zapanowania nad każdym z żywiołów w dowolnie wybranej konfiguracji – jego celem jest utrzymanie ładu i porządku na świecie. Opowieść dzieje się w okresie niepokojów i prób inwazyjnych Narodu Ognia na inne ludy. Ekspansyjne zapędy uzasadnione są nieobecnością ostatniego z wcieleń Awatara, który zaginął ponad wiek temu. Szczęśliwie odnajduje się już w szóstej minucie filmu, jednakże wkrótce okazuje się, że zniknął, nim ukończył szkolenie, tak więc posiada jedynie zdolność władania powietrzem…
Tak oto przedstawia się fabuła filmu Shyamalana. Przykro mi to mówić, lecz jest to praktycznie cała fabuła. Przez chwilę jesteśmy uczestnikami kina drogi, które przemieni się na moment w przesłodzony romans, by w efekcie zakończyć się jak film batalistyczny. Scenariusz jest w tym przypadku jednym z głównych czynników działających na niekorzyść. Siedząc w kinie miałem wrażenie, że oglądam coś na kształt streszczenia, dzięki któremu mam mieć poglądowe pojęcie, o co właściwie chodzi i dlaczego pod koniec ma być wielka bitwa. Nie wiem, czy to kwestia niedopracowania skryptu czy problemów postprodukcyjnych i nacisków wytwórni na skrócenie czasu trwania obrazu. Niemniej odniosłem wrażenie, że pomimo krótkiego trwania, nie starczyło pomysłów na ciekawą historię.
Strona techniczna jest dopracowana praktycznie do perfekcji. Większość wygenerowanych komputerowo kadrów zapiera dech w piersiach, jednakże nie jesteśmy tego w stanie w pełni docenić, ponieważ nie przejmujemy się bohaterami, którzy są tak bezpłciowi, jednowymiarowi i papierowi, że gdybyśmy spojrzeli na nich pod słońce, najprawdopodobniej mogliby prześwitywać. Główny bohater Aang (debiutujący Noah Ringer) wraz z resztą obsady korzysta z trzech podstawowych min: złości, zadowolenia i strachu. Tragiczną sytuację aktorską ratuje Dev Patel (Slumdog) odtwarzający postać skonfliktowanego wewnętrznie księcia Narodu Ognia, lecz jedna grająca osoba filmu nie uratuje.
Warto wspomnieć także o muzyce, która obok efektów specjalnych jest jedynym sensownym elementem tej produkcji. Pod koniec finałowej akcji batalistycznej Aang wykonuje serię dość skomplikowanych, przypominających taniec, ruchów, które pozwalają zapanować mu nad żywiołem – a wszystko to przy akompaniamencie podniosłej muzyki Jamesa Newtona Howarda. Zdaje się, że to najlepsza scena w filmie, dla której warto poświęcić sto minut życia.
Antyfani hinduskiego reżysera będą w pełni zadowoleni z jego najnowszego filmu. A co z fanami? Im pozostaje nadzieja, że reżyserski szósty zmysł Shyamalana nie wyczerpał się i wkrótce zachwyci nas czymś nowym i, co ważniejsze, dobrym! Tymczasem mamy miernego Ostatniego władcę wiatru, którego koniec końców dobrze się ogląda. A o to chyba w kinie chodzi.
Tekst z archiwum film.org.pl.