PLAYER ONE. Niebezpieczny powrót do dzieciństwa
I tu przechodzimy do nieco innego niż rozrywkowy wymiaru produkcji Player One, bo film to wybitnie awanturniczy w tym ukochanym przeze mnie sensie. Spielberg wyraźnie oskarża korporacyjny świat o wykorzystywanie ludzi, którzy jak oszalałe lemingi starają się za wszelką cenę utrzymać w coraz większym pędzie za cyferkami na tablicy szefa teamu. A jednocześnie przecież na każdym kroku wykorzystuje produkty owych korporacji w swoim filmie. Czyżby sam z siebie się wyśmiewał? To chore i nieludzkie – krzyczy poprzez swoje dzieło Spielberg. A światem rządzą bezwstydni, korporacyjni skurwiele i naszprycowane kofeiną urzędasy – jak pisze autor Player One. Antykorporacyjny klimat filmu pokrywa się doskonale z wymową książki. Powiedziałbym nawet, że w wielu miejscach reżyser zrezygnował z aż tak mocnego, lewackiego przekazu, pewnie żeby nie wprowadzać rozbudowanego wątku ideologicznego i tym samym nie wywołać bezsensownych dyskusji politycznych. Player One w końcu ma pełnić przede wszystkim rolę reminiscencyjno-rozrywkową. Moim zdaniem właśnie z niej wywiązał się doskonale, a miejscami nawet wzruszająco.
Rzadko wybaczam bohaterom patetyczne mowy w amerykańskich filmach. Tu jednak zrobię wyjątek, bo Spielberg przypomniał mi, że sam takie mowy wygłaszałem w swoim małym, intymnym świecie, wykreowanym pod wpływem książek Stephensona, Verne’a oraz muzyki zespołów Marillion, Rush i Abraxas. Reżyser Listy Schindlera osiągnął swój cel wieloma niemal podprogowymi zabiegami. Obsadzenie w roli Jamesa Halliwaya Marka Rylance’a okazało się doskonałym posunięciem. Trochę gorzej wypadli Tye Sheridan (Parzival) i Ben Mendelsohn (Nolan Sorrento) w roli nieco ograniczonego antagonisty. Reszta obsady na czele z Simonem Peggiem po prostu nie przeszkadza. Jeśli to jest zaleta, to faktycznie, zagrali poprawnie, a przynajmniej na tyle, na ile pozwolił scenariusz Zaka Penna i Ernesta Cline’a.
Jednym z takich dających po emocjach chwytów jest muzyka. Bynajmniej nie mam na myśli ścieżki napisanej przez Alana Silvestri. Zaczyna się mocno, od akordów granych przez Van Halena w piosence Jump, a później jest już tylko lepiej, czyli manifestujące wolność kawałki We’re Not Gonna Take It Twisted Sister czy też Everybody Wants to Rule the World Tears for Fears, romantyczne i zarazem energetyczne nuty You Should Be Dancing Bee Gees oraz podkreślający rosnącą w wirtualnym świecie samoocenę Parzivala Faith George’a Michaela. To wypełnione reminiscencjami muzycznymi tło łączy się z dziesiątkami wizualnych symboli, które Player One wykorzystuje do opowiedzenia dość prostej historii o dorastaniu alter ego Spielberga i trudnej nauce akceptowania własnej inności (w tym przypadku żydowskiego pochodzenia reżysera). Owa symbolika nie pochodzi wyłącznie z popkultury lat 80., lecz jest generalnie związana z fantastyką, techniką cyfrową czy też literaturą sci-fi powstałą na przełomie wieków XX i XXI. Uważny widz dopatrzy się zarówno DeLoreana DMC-12 z Powrotu do przyszłości, jak i ataku na zamek Hogwart z ostatniej części Harry’ego Pottera, która dodatkowo rozgrywa się na lodowej planecie łudząco podobnej do księżyca Hoth z Imperium kontratakuje. Warto jednak zaznaczyć, że tych nawiązań i tak jest znacznie mniej niż w powieści, która aż kipi od szczegółowych opisów starych gier, filmów i piosenek. Pewne tematy zostały nawet podkręcone, np. zamiast nieco monotonnych Gier wojennych Johna Badhama zdecydowano się wprowadzić głównych bohaterów do świata Lśnienia Stanleya Kubricka, co okazało się genialnym, komediowym posunięciem.
Spielberg nie byłby jednak sobą oraz jednocześnie świetnym reżyserem, gdyby nie zawarł w filmie ponadczasowego, humanistycznego przekazu. Może i dla niektórych będzie on zbyt głęboko ukryty pod warstwą efektów specjalnych. Może zarzucą całemu filmowi zbyt prostą retorykę i łopatologiczną narrację na temat tego, co jest dobre, a co złe w życiu. Jak pisałem na początku, mimo tego warto zmrużyć nawykłe do dorosłych problemów oczy i przemyśleć, czy aby na pewno świat, do którego z takim mozołem próbujemy się dostać tylko po to, żeby ktoś nazwał nas formalnie kimś ważnym, jest tym jedynym, prawdziwym, wartym nas. Czy za daleko nie zostawiliśmy jedynego okresu egzystencji, kiedy beztrosko mieliśmy szanse doświadczać radości?
W tej rzeczywistości poza OASIS stopniowo tracimy niewinność, bo nie wracamy do dzieciństwa. Gdy jednak zaryzykujemy, okazuje się, że zhierarchizowana, goniąca za pieniądzem społeczność nas wyśmiewa, jak kiedyś ci ze starszych klas. Wrócić jednak musimy, jeśli zależy nam, żeby nasze dzieci były chociaż trochę szczęśliwe. Im bardziej będziemy odcinać się od „tamtych dni”, kiedy wydawało nam się, że w świecie dorosłych nie mamy żadnego znaczenia, tym lepiej wypełni się sens słów Cline’a, które szkoda, że padają w książce, a nie w filmie – z dzieciństwa do domu nigdy się nie wraca.
Życie składa się z prostych emocji, niemal tak banalnych, jak gapienie się w niezliczone gwiazdy tuż po pobiciu nowego rekordu w Galadze i to na ostatnim życiu. Znacie to uczucie radości z fruwania po dziecięcym nieboskłonie po takim sukcesie? Czy już szkwał dorosłości prowadzi was ku wrotom śmierci, do których wcale nie trzeba mieć kompletu trzech magicznych kluczy?