OBCY Z LOS ANGELES. Perła w koronie science fiction, aczkolwiek sztuczna
Obcy z Los Angeles jest jednym z najambitniejszych filmów Alberta Pyuna, firmowanym kultowym logiem The Cannon Group, Inc., rozświetlającym pierwsze sekundy projekcji jak korona najprawdziwszy hit VHS, od którego nie można się oderwać. Kinomani z lat 80. powinni wiedzieć, że bez tej wytwórni nie byłoby kultowego kina sensacyjnego w tym okresie. Nie byłoby Rambo, Zaginionego w akcji czy też Amerykańskiego ninja. Nie byłoby też Obcego z Los Angeles, który nie był pierwszoplanowym tytułem Cannona, lecz widać, że Pyunowi w wyprodukowaniu go pomogli specjaliści oraz większe pieniądze, chociaż wciąż było modelowo tanio jak na tego typu filmy. Nakręcony w 1987 roku Obcy w Los Angeles jest przebłyskiem geniuszu taniości reżysera, dostępnym w tej chwili w Internecie w oryginalnej wersji, lecz dzisiaj właściwie nieistniejącym w popkulturowej sferze fanów kina science fiction. Dlatego go wam przypominam, łącznie z najciekawszymi pozycjami w filmografii tego jedynego w swoim rodzaju twórcy, którym był Pyun.
Nazywam ten film sztuczną perłą w koronie z tombaku, bo stara się udawać hitową produkcję, zupełnie nią nie będąc. I paradoksalnie się to udaje. Do kanonu tanich wypowiedzi filmowych powinny przejść wszystkie kwestie słodkiej jak przejrzały miód Kathy Ireland, gdy jako Wanda Saknussemm próbuje dyskutować z chłopakiem, który ją zostawił m.in. dlatego, że nosi wielkie okulary, jest nerdką, nie lubi wychodzić na imprezy, pisze lewą ręką oraz ma rozczochrane włosy. Oczywiście, jak się domyślacie, Wanda z niezdary przejdzie ewolucję w superbohaterkę, lecz na nią trzeba chwilę poczekać. Najpierw widzowie muszą przetrwać ten komediowy kicz, okraszony skomplikowanymi orkiestracjami, co u Pyuna się nie zdarza. Muzyka, przynajmniej na początku, jest tak bardzo filmowa i szeroka, że aż nie pasuje do sceny na plaży – taniej, jak tylko można było zrobić, bez scenografii, statystów, postprodukcji, świateł. Ta sekwencja jednak daje mnóstwo radości, zwłaszcza że reżyser wraz ze specami od montażu nie pozwalają się widzom nudzić, tylko dokładają wydarzeń. Musieli się spieszyć ze względu na standardowo jak na tańsze produkcje krótki czas trwania filmu. Obcy z Los Angeles trwa niecałe 1,5 godziny, i to wystarczy. Po scenie na plaży klimat filmu radykalnie się zmienia, dlatego od ekranu już się nie oderwiecie. Indiana Jones jest wiecznie żywy, a żeby było nowocześniej, Pyun wraz ze scenarzystkami wprowadzili elementy science fiction oraz surrealistyczny komediowy klimat. Nie powstydziłby się go nawet Terry Gilliam. Nie będzie się wstydził również widz. Żenujących momentów jest naprawdę mało jak na kino klasy B, a wzrok cieszy i zadziwia świetnie pracująca kamera, co w filmach Pyuna również nie zdarzało się często, a właściwie było sporadycznym, zadziwiającym wydarzeniem.
Kanwą historii jest podróż głównego bohaterki do miejsca życia i zaginięcia swojego ojca archeologa. Jest to podróż fizyczna, czysto przygodowa oraz mentalna. Elementy nowej przygody i science fiction służą emancypacji Wandy, a proces ten ukazany jest z iście liberalnym zacięciem, co mnie bardzo cieszy. Współczesne kino zaangażowane powinno się uczyć, jak prezentować widzom tego typu konwersje charakterów bez dramatycznie emocjonalnych końców świata, które rozsadzają ekran oraz głowę widza. Bo trzeba wam jeszcze wiedzieć, że istotnym wątkiem w fabule jest odkrycie, nad którym pracował zaginiony ojciec Wandy. Otóż przodkami ludzi nie były zwierzęta (np. małpy), ale istoty humanoidalne, całkiem podobne do nas, które przybyły na Ziemię z kosmosu. W legendach byli znani jako Atlanci. Przybyli na Ziemię z zamiarem jej kolonizacji. Ich wielki statek, pełnił funkcję punktu wypadowego oraz de facto miasta. Był tak ogromny. Niestety w wyniku katastrofy wulkanicznej zatonął dosłownie w gruncie naszej planety. Atlanci jednak przetrwali i żyją pod ziemią. Ojciec Wandy odkrył ich społeczność oraz wciąż żywe, kolonizacyjne zamiary, dlatego zniknął. Wejście do tego świata znajdowało się w piwnicy jego mieszkania. Prawda, że to ciekawy wybieg, i tani, żeby nie robić pozastudyjnych plenerów. Gdzieś od 20. minuty akcja filmu dzieje się już w świecie podziemnym – muszę przyznać, że jest on zrobiony olśniewająco, sugestywnie, z bardzo charakterystycznymi postaciami i szybką akcją. Świat Atlantów zaprezentowany jest niezwykle plastycznie, nieco retrofuturystycznie, punkowo, czerpiąc wiele z Łowcy androidów, Brasil i Bandytów czasu. Albert Pyun zawsze umiał się inspirować, jednocześnie uciekając od plagiatowania. Dlatego był to reżyser tak niezwykły i pełen sprzeczności – z jednej strony wszechobecna taniość, z drugiej niesamowite historie, w wielu przypadkach niedopracowane, lecz będące obiecującymi początkami kultowych światów w fantastyce, które się nigdy nie ziściły. Nie mogę więc pozwolić na to, żeby taka perła jak Obcy w Los Angeles poszedł w zapomnienie. Mam problem jednak z tytułem. Wolałbym jakiś inny, bardziej z wiązany z podróżą do wnętrza Ziemi. Zresztą Pyun nakręcił sequel o dokładnie takim tytule jak powieść Juliusza Verne’a.