AMERYKAŃSKI NINJA. Dziś już tak nie biją
Film-legenda z 1985 roku. Złote dziecko ery VHS. Kultowy hit równie kultowej wytwórni Cannon. Obraz, który dekady temu rzucił na kolana dzieci i młodzież w wieku od lat 10 do 40. Zjawisko, o którym się mówiło, myślało i które się naśladowało – czy to machając rękoma na przerwach w szkole, czy też zapisując do sekcji karate. Tytuł nadal wzbudza emocje. Pomimo że rozgrzewał do czerwoności głowice magnetowidów, odtwarzany do bólu i przy wielu repetycjach, a Polsat przypominał go w niegdyś regularnie, wciąż przyciąga widzów. Ale nic dziwnego. Taką przygodę chce się przeżyć więcej niż raz.
Joe Armstrong to tajemniczy i małomówny żołnierz. Tylko on będzie w stanie dać odpór wojownikom ninja, którzy zaatakują wojskowy konwój. I tylko Joe – z pomocą zaprzyjaźnionego kaprala Jacksona – stanie naprzeciwko korupcji, kłamstwu i setkom zamaskowanych zabójców.
Amerykański ninja kontra japońscy wojownicy na Filipinach – takie danie zaserwowała nam izraelska wytwórnia Cannon i urodzony w Polsce reżyser Sam Firstenberg. Twórcy użyli tak prostych i nośnych kodów kulturowych, że film wnikał gładko w umysły ludzi na całym świecie. No bo każdy i wszędzie wie, że fajnie jest być niezniszczalnym kozakiem. Gromić złych i ratować księżniczki. Mieć super kumpla, który pójdzie za tobą do piekła. Scenarzysta podniósł jeszcze atrakcyjność dania, łącząc w jednym dziele dwa egzotyczne i podniecające czynniki. Po pierwsze, nasz heros jest jankesem, co dla pożerających kasety z zachodnimi filmami zawsze stanowiło gratkę. Po drugie, jest ninja, co czyniło go gigantem kasetowego światka. Elektryzował już sam tytuł, a przecież był to tylko wstęp do rozkosznych bajdurzeń o łapaniu strzał w locie i rozkwaszaniu złych (czytaj: nieamerykańskich) ninja. I tu zaczyna się prawdziwa melasa. Bo Amerykański ninja to kino akcji i przygody, którego naiwność i niedojrzałość oraz nie najwyższy budżet (ledwie milion dolarów) zostają przysłonięte taką ilością potyczek, strzelanin i szeroko rozumianego herosowania, że łapiemy się za serce i skandujemy: “Joe! Joe! Joe!”. Tak, moi państwo, to nie jest poważna, dojrzała Szklana pułapka, lecz piaskownica kina akcji. Ale jaka! Jako widz jestem nią odurzony, jako recenzent muszę rzucić dziesięć gwiazdek przy ocenie.
Podobne wpisy
Odtwarzający główną rolę Michael Dudikoff to prawdziwa torpeda. Jest młody, gibki i gładko łączy dwie sprzeczności – Joe jest wycofanym facetem z tajemniczą przeszłością, ale w odpowiednim momencie staje się człowiekiem czynu. To trochę James Dean, a trochę Rambo w wersji kopanej. Wierzymy mu, kibicujemy, może nawet jesteśmy nim i raczej nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie miał pretensji do wykonawcy o to, że gra raczej ciałem niż starannie wycyzelowanym niuansem psychologicznym. Każdy jego kopniak to kilka megaton do przyjęcia na klatę, a do tego charyzmy miał wtedy Dudikoff pod dostatkiem. Równie dobry w swej roli jest grający Jacksona Steve James. Postawny aktor sprawdza się zarówno jako bardziej ekstrawertyczna i pogodna część tandemu, jak i w scenach akcji, gdzie przemienia się w istnego G.I. Joe. Panowie też pięknie zawiązują znajomość: najpierw jest niechęć i oczyszczająca bijatyka, potem przyjaźń i trzebienie ninja ramię w ramię. Obaj aktorzy wypadli tak dobrze w duecie, że jako taki powrócili jeszcze w drugiej części obrazu oraz Sile pomsty, kolejnym filmie Sama Firstenberga. Naturalna chemia między bohaterami to jeden z większych atutów produkcji. Równie gładko rodzi się tu romans. Nie potrzeba Tindera ani nawet zbyt wielu słów. Córkę generała wystarczy uratować przed zbirami, obić paru na jej oczach, a potem przebierać się z nią w dżungli za parawanem z liści – i już serca strzałami przebite.
Zresztą wszystko jest tu proste, krzepiące i jak w mordę strzelił. Egzotyczna sceneria skutecznie podgrzewa atmosferę, a klimatyczna muzyka Michaela Linna znacząco podkręca ekscytację widza. Skrzekliwa trąbka pod napisy początkowe, rześka elektronika w scenach walki czy orientalne motywy przenoszące nas w mistyczny świat ninja działają bez pudła. Akcja pędzi na złamanie karku, napakowana bójkami i pościgami, wymianą ognia, a zakończona regularną bitwą między oddziałami wojska a “tymi złymi”. Sceny walk dają radę. Nie są to może smaczki rodem z azjatyckich produkcji karate, ale Firstenberg umie nadać im żwawe tempo i odpowiedni dramatyzm. Widz nie dostrzeże nawet, że Dudikoff nie jest żadnym znawcą sztuk walki; kamera zadba o to, byśmy sądzili inaczej. Zresztą energia, którą reżyser wpakował w film, czyni go nieznośnie uzależniającym. A wszechmoc Joe – choć ewidentna – nie zamienia całości w autoparodię. Zasadniczo obraz cały czas kroczy tuż przy jej granicy, ale pozostaje przede wszystkim sprawnie zrobionym, angażującym akcyjniakiem.
W filmie udała się też jeszcze jedna rzecz. Pomimo że Joe kładzie trupem całe zastępy ninja, ci ostatni wciąż intrygują. Milczący, zamaskowani i świetnie wyposażeni w gwiazdki, sieci oraz dmuchawki, stanowią najbardziej zabójczą i tajemniczą armię świata. Choć – co oczywiste – z naszym bohaterem nie mogą się równać.
Film nie jest krwawy, a z dzisiejszej perspektywy może się wydawać wręcz delikatny. Ta pogodna naparzanka zarobiła duże pieniądze, a z Dudikoffa uczyniła gwiazdę, choć w bardzo wąskich ramach. Aktor latami grywał tylko w akcyjniakach i – do pewnego czasu – tylko na podwórku Cannona. Do roli Joe powrócił jeszcze w dwóch częściach cyklu (drugiej i czwartej), a cały świat zapamiętał go jako odtwórcę tej właśnie postaci. Jego kariera przestała się rozwijać, a jakość kolejnych mordobić, w których brał udział, stopniowo spadała. Nie najlepiej działo się też z cyklem – właściwie tylko “dwójka” ma jeszcze dziarski wykop, ale i ona odstaje nieco poziomem od pierwszej odsłony (głównie za sprawą gorszych scen walki). Nam pozostaje cieszyć podniebienie tym szałowym crème de la crème czasów VHS. To nadal prawdziwe delicje i nieposkromiona oda do dziecięcych pragnień.
Film w zbiorowej świadomości funkcjonował także jako Amerykański wojownik. Ten tytuł zapożyczono z niemieckiego tłumaczenia produkcji. Obraz nigdy nie trafił w Polsce do legalnego kasetowego obiegu. Jego kult wykuwał się początkowo dzięki bazarom VHS – nieoficjalnym odpowiednikom wypożyczalni, gdzie możliwe było kupno lub wymiana pirackich taśm.