ZAGINIONY W AKCJI. Kawał Chucka
Parę dni temu Chuck Norris obchodził 79. urodziny. Podobno zdmuchnął świeczki kopniakiem z półobrotu, w jednej ręce trzymając piwo. Tym, którzy nie byli na przyjęciu, proponujemy odświeżenie jednej z najbardziej ikonicznych produkcji z udziałem gwiazdy. Zaginiony w akcji z 1984 roku to kwintesencja kina akcji epoki VHS. A przy okazji igraszki z czasem – premiera wyprzedziła o parę miesięcy zbliżonego fabularnie Rambo 2, a Norris udowodnił, że w wieku 44 lat można wypalać dżunglę do gołej ziemi.
Pułkownik James Braddock to weteran wojny w Wietnamie, któremu udało się uciec z niewoli. Konflikt zbrojny już się zakończył, ale nie dla niego. Aktualnie Braddock wchodzi w skład amerykańskiej grupy mającej rozmawiać z wietnamskim rządem o zaginionych w akcji, którzy – jak podejrzewa mężczyzna – nadal są przetrzymywani w dżungli. Kiedy pułkownik orientuje się, że rozmowy prowadzą donikąd, postanawia sam odnaleźć obóz.
Jestem chuckosceptykiem. Spośród bijąco-strzelających ikon ery video ta zawsze przemawiała do mnie najmniej. Dziś wiem dlaczego. Seagal był egzotycznym miksem włoskiego stylu z buddyjską wrażliwością. Van Damme oferował twardzielstwo miękkie, taneczno- baletowe, z wyraźnie europejską nutą. Lundgren celował w szwedzkim chłodzie i zdystansowaniu. Sly był dramatyczny i emocjonalny. Arnold – ironiczny i… tak campowy, że wciąż trudno mi uwierzyć, iż ktoś taki naprawdę istnieje. A Chuck… Chuck był amerykański. Na serio. Chmurnie. Dogłębnie. Był jak baseball, którego zasad nie rozumiem, i jak hamburgery, których nie jadam. Uosabiał prawość i sprawiedliwość. Patriotyzm. Nosił dżinsy i kowbojki w taki sposób, żeby każdy widz poczuł, że prawdziwe życie toczy się gdzieś w Teksasie. Jego broda – z pewnością niezmiękczana olejkami – bez wątpienia drapie. Jego wzrok wyłapuje wszelką nienormatywność i miażdży wroga konserwatywnym spojrzeniem – na chwilę przed tym, zanim zmiecie go kopniak. Jest w nim sporo świętego gniewu, ale ten raczej pyrka w bohaterze, niż wrze. Jego ciało nie wygląda jak narcystyczna rzeźba tworzona na siłowni przed lustrem. Widać, że facet jest “normalny” – lubi zjeść i wypić piwo. Ale nie ma czasu na zabawy wizerunkiem. Norris ma misję, Norris jest misją.
No dobrze, pewnie brzmi to tak, jakbym wzdrygał się, oglądając popisy naszej gwiazdy. Tak jednak nie jest. Wiem tylko, że muszę robić mniej więcej roczne przerwy pomiędzy seansami jego produkcji, a poza tym większość z nich przypomina obecnie skansen – nie tylko ideologiczny, ale także pod względem technicznym. Temat rozpracowywał zresztą mój redakcyjny kolega tutaj. Zaginiony w akcji należy jednak do najlepszych filmów z udziałem brodacza. Nie znaczy to, że mamy do czynienia z arcydziełem czy rzeczą przełomową dla kina akcji. W żadnym wypadku, bo powstał obraz wtórny, już w chwili premiery niemający niczego wspólnego ze świeżością. Tytuł żeruje na serii o Rambo. Nie dość, że płynął na fali sukcesu pierwszej części filmu ze Slyem, to jeszcze oparto go na przerobionym scenariuszu do drugiej autorstwa Jamesa Camerona.
A jednak miłośnicy czasów VHS nadal pamiętają o przygodach Jamesa Braddocka. I nic dziwnego – film zawiera wszystko to, po co kiedyś ludzie ruszali z domu do wypożyczalni i dla czego gotowi byli zapisywać się na listy oczekujących. Zaginiony w akcji to nieustępliwy bohater, terkot broni i groźna dżungla. Tylko tyle i aż tyle. Bez wielkiego rozmachu, bez scenariuszowych czy estetycznych niespodzianek. Esencja. Norris ma kosić wrogów z wielkiego karabinu. W wojskowych ciuchach, a nie jakimś ekstra płaszczyku à la Neo z Matrixa. Przeciwnicy – nieodróżnialni od siebie – padają jak muchy. Fryzura Norrisa jest taka sobie. I dobrze; w końcu jesteśmy w ogniu walki, a nie u stylisty. Zdjęcia są takie sobie. Nazwałbym je wyblakłym moro. Zresztą wytwórnia Cannon, która odpowiada za ten film, przyzwyczaiła nas do tego, że na poziomie estetyki robi po prostu średniaki, które magnetowid i tak wciąga jak urzeczony. Jej włodarze zawsze wydawali się wychodzić z założenia, że nieważna oprawa; ważne, żeby jakiś Norris czy Dudikoff skupili na sobie uwagę szukających wzorca nastolatków. Muzyka jest toporna, ale ma w sobie nerw i motyw przewodni, który pamiętam od lat i którego zapewne nigdy nie zapomnę. Nie dlatego, że jest świetny; dlatego, że świetnie “wchodzi”, kiedy na ekranie trwa rozróba.
Aktorstwo Chucka sprowadza się do gniewnego spoglądania na świat i sprawnego operowania bronią palną. Swoją drogą, gwiazdor miał tu niewiele okazji, żeby zaprezentować swoje umiejętności karate. Jako Braddock właściwie tylko pluje ołowiem. Nie szkodzi. Scena, w której wyłania się spod wody, żeby w zwolnionym tempie odstrzelić paru facetów, to już klasyka, sparodiowana w Hot Shots 2. W filmie wyróżnia się M. Emmet Walsh, dobry aktor drugiego planu, znany choćby z Łowcy androidów. Produkcja nie ma przekonującego tła psychologiczno-społecznego jak w Rambo ani tak potoczystej narracji i precyzyjnego wykonania jak Rambo 2. Blado też wypada w zestawieniu z dziarskimi ejtisowymi przebojami typu Szklana pułapka czy Zabójcza broń. Zaginiony w akcji jest archaiczny, jakby ciężką ręką robiony. Widać, że to inna liga. Że (jak to zazwyczaj w przypadku Cannonu) miał się umościć na rynku video.
A jednak ten prosty tytuł, w którym nic nie zaskakuje, ma w sobie jakiś czar. Może nawet niebezpieczny. Bo trzeba zdać sobie sprawę, że komiksowa wizja konfliktu wojennego (“swój” Chuck i sadystyczna, zakłamana druga strona) mogła rozwodnić niejeden umysł niemający dystansu do filmowego świata. To zabawne, jak wiele dla jankeskiej chwały zrobiła założona przez Izraelczyków wytwórnia Cannon. Bo przecież właśnie oni skutecznie nam udowadniali, że najlepszy ninja to Amerykański Ninja, a w Krwawym sporcie (a dokładniej: turnieju Kumite zarezerwowanym dla Azjatów) najwięcej do powiedzenia ma ktoś o nazwisku Frank. To między innymi ich produkcje sprawiły, że “amerykańscy chłopcy” to już – w jakimś sensie – “nasi” chłopcy. Za to Norris tak uparcie kreował na ekranie twardego faceta z zasadami, że z pewnością marzył o zostaniu wzorem dla zanadto rozmiękłych mas. Upust fantazji dał zresztą w filmie Kumple z 92 roku, gdzie zagrał samego siebie rezydującego w wyobraźni chorowitego nastolatka. Utwardzając młodzieńca, parafrazował też sceny z Zaginionego w akcji i innych swoich obrazów.
Braddock jest jednym z tych zabijaków, którzy prowadzą nas na amerykańską świętą wojnę. Ma w sobie prawo moralne, instynkt wojownika i kilka one-linerów – do wywalenia na twarz formalistom, tchórzom i lalusiom. Przemawia do dwunastolatka w widzu i zabiera go za sobą przez sieczoną wybuchami dżunglę. Pokazuje, jak załatwia się sprawy w sposób niedyplomatyczny, ale skuteczny. A kiedy już rozniesiecie wszystko w pył, możecie się razem napić piwa. A, zaraz, ja nie pijam piwa…To kino ma swój smak. Ziemisto-żelazisty. I składa się z powycieranych schematów. Ale jest to kasetowa klasyka – mocna i wciągająca, choć wtórna i bzdurna. Po paru akapitach wymądrzania się mogę zwyczajnie przyznać, że odświeżając sobie ten tytuł parę dni temu, bawiłem się niewiele gorzej niż kilkanaście lat temu, kiedy to bawiłem się na nim wspaniale. Pamiętajcie tylko, kto tu robi za gwiazdę – jeśli macie ogólną alergię na Norrisa, ten tytuł tylko ją pogłębi. A tak poza tym nie musicie wierzyć, że Chuck jest the best i wuj Sam jest the best, żeby docenić tę sympatyczną strzelankę.
W 1985 roku wyszła druga część obrazu, będącą jego prequelem, a opowiadająca o losach Braddocka w obozie, a w 1988 – trzecia, gdzie bohater rusza do Wietnamu na odsiecz swojej żonie, którą uznawał za zmarłą. Obie kontynuacje są całkiem udane; bywa, że stawiane przez fanów tematu wyżej niż jedynka.