MINISTERSTWO NIEBEZPIECZNYCH DRANI. 1001 sposobów na wysłanie nazistów do nieba
Niemieccy widzowie muszą dysponować wręcz tytanicznym dystansem do siebie, żeby wytrzymać tyle filmów, w których przerabia się wszystkie możliwe sposoby mordowania nazistów, którzy – bądź co bądź – byli głównie Niemcami. Teraz zabrał się za nich Guy Ritchie w stylu trochę przypominającym Bękarty wojny Quentina Tarantino. Jest soczyście, bez tabu, a przy tym dowcipnie, chociaż w charakterystycznym stylu reżysera. Wiele razy już o Ritchiem pisałem i obawiałem się, że Ministerstwo Niebezpiecznych Drani będzie poszatkowane dopowiedzeniami, planszami i karkołomnymi retrospekcjami, jak zmarnowani Dżentelmeni. A jednak nie jest tak źle. Guy Ritchie wysłuchał moich próśb i zwolnił. Prime Video nie pękło od przeciążenia. Ritchie nadal jest szalony, ale przynajmniej z umiarem używa filmowej typografii. Generalnie jednak akcja prze naprzód z szybkością angielskiego niszczyciela u wybrzeży Afryki, lecz widz może nadążyć.
Dlatego o Afryce wspominam, bo duża część akcji filmu dzieje się właśnie na tym kontynencie, a dokładnie na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Część na Fernando Po, które obecnie należy do Gwinei Równikowej, część na Oceanie Atlantyckim, a część w Londynie. Akcja więc skacze po wielu lokacjach niemal jak w filmie o przygodach Jamesa Bonda. Nie bez kozery jeden z bohaterów nazywa się Ian Fleming. Jest jednak o wiele bardziej staromodny i grzeczny niż Agent 007, co jest celowe, bo autor książek o przygodach tego legendarnego szpiega musiał gdzieś zbierać doświadczenia, a II wojna światowa nie była światem ekskluzywnych kasyn, gdzie w bakarata grała szemrana finansjera, nie brudząc sobie rączek własnoręcznym mordowaniem przeciwników. Poza tym był młody. Żeby zrównoważyć to nieopierzenie, Flemingowi jednak w filmie towarzyszy kamaryla rodem z Bękartów wojny. On jest częścią mózgu operacji, ale owa mokra robota należy do Henry’ego Cavilla i całej reszty świrów. Zabijają nazistów masowo. Nawet wycinają im serca. Nie skalpują jednak, bo akurat to opatentował już Tarantino. Jest to niewątpliwa zaleta produkcji – charakterni bohaterowie. Antagonistą jest również postać z filmu Tarantino, chociaż u tegoż Til Schweiger grał zabójcę nazistów o wdzięcznym imieniu Hugo. Tutaj gra zboczonego nazistę, ale tym razem nie żołnierza. Powiedzmy, że biznesmena, spekulanta i mroczną istotę pozbawioną jakiejkolwiek pozytywnej moralności. Na tle wszystkich tych masowo udających się do nazistowskiego nieba szkopów wypada całkiem ciekawie. Lis ma swoją norę, w której dzieją się straszne rzeczy.
Guy Ritchie niewątpliwie zwolnił, przez to, przynajmniej dla mnie, Ministerstwo Niebezpiecznych Drani stało się oglądalne. Nawiązał do Bękartów wojny Tarantino, co postrzegam nie jako wadę, bo to jedynie nawiązanie, a nie kopiowanie. Ritchie zachował swój niepowtarzalny styl, tylko uczynił go dojrzalszym. Nadal jest lekki, lecz jednocześnie bardziej koherentny, percepcyjnie jaśniejszy. Wydłużenie kadrów i większe zaufanie do wypowiadanych przez aktorów kwestii bez dodawania retrospektywnych, uzasadniających opisów, momentalnie poskutkowało. Henry Cavill dostał przestrzeń, żeby faktycznie zasugerować widzom, że jako James Bond byłby świetnym wyjściem dla nowej serii. Tak się zapewne nie stanie, ale zawsze można wyobrazić sobie, jak wyglądałyby ewentualne crossovery przygód Agenta 007. Można mieć za to wciąż jednakowe zastrzeżenia do tej operetkowej, slapstickowej i zarazem podniosłej muzyki, która krzyczy na widzów w najmniej spodziewanych momentach. Jest tak energiczna, jakby wykonywała ją orkiestra zahipnotyzowanych muzyków, którzy wypili 1000 kaw. Jak na Ritchiego, kamera również pracuje jakby tak grzeczniej. Nie zmienia kątów, nie pokazuje obrazu do góry nogami, nie wykonuje nagłych zwrotów. Miejscami jest nawet zbyt statyczna, niezależnie od tego, czy reżyserem filmu jest Guy Ritchie, czy zupełnie inny, pomniejszy reżyser. Ritchie zawsze będzie mi się już kojarzył z szalonymi zabiegami montażowymi i narracyjnymi, niekoniecznie uzasadnionymi treścią oraz z muzyką, która jest wizytówką jego filmów, podobnie jak tych kręconych przez Woody’ego Allena.
Ministerstwo Niebezpiecznych Drani kosztowało 60 milionów dolarów. Na razie zarobiło nawet na połowę tych kosztów. Nie sądzę, żeby było to możliwe. Bańka zbytnio się wypełniła obietnicą, że będzie to produkcja, którą można nazwać prequelem serii o Jamesie Bondzie. Nie można. Jest zbyt pozbawiona dobrego smaku, a jej lekkość jest zbyt sztubacka, chociaż przyznaję, że miejscami cieszy. Ritchie stoi w rozkroku między komedią a wojenną eksploatacją. Film o Bondzie nie powinien być tak niezdecydowany. Nawet scenom mordowania nazistów brakowało jednak tego tarantinowskiego pazura. Było w nich zbyt wiele komedii. Ritchie mógł zaryzykować i pójść dalej albo nie puszczać tak oka do Bękartów wojny. Tak wielki potencjał Tila Schweigera został zmarnowany jedną zbyt wcześnie wypuszczoną kulą. Suspens finałowy rozmył się wraz z pojawieniem się brytyjskiego niszczyciela, a potem więzienia. Dwie godziny seansu okazały się zbyt krótkim czasem, żeby historia się rozwinęła, a miała szansę, gdy zaczęła się właściwa akcja. 5/10 będzie wystarczającą oceną, żeby docenić starania reżysera oraz znakomitej pary Henry’ego Cavilla i Alana Ritchsona, ale równocześnie zaznaczyć, że Ritchie znowu splagiatował samego siebie, jakby bał się iść dalej w swoje twórczości, na niezbadane jeszcze oceany.