BĘKARTY WOJNY. Radość z oprawiania oprawców
Ostatnia wypowiedziana w filmie “Inglourious Basterds” kwestia brzmi: “I may have finally made my masterpiece.” Nie zdradzę, kto ją wypowiedział i w jakich okolicznościach, żeby nie zepsuć przyjemności oglądania tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli, a którzy być może go obejrzą. Pozwolę sobie jedynie na – mało ryzykowne w odniesieniu do tak bezczelnego i pewnego siebie i swojego talentu typa, jakim jest Quentin Tarantino – stwierdzenie, że tak naprawdę te słowa wypowiedział sam Quentin Tarantino, a nie obsadzony przez niego w jednej z głównych ról aktor. Krótko mówiąc: Quentin Tarantino uważa, że zrobił arcydzieło. Ja uważam, że Quentin Tarantino nie zrobił arcydzieła, a “jedynie” znakomity film, jaki dla wielu nie tylko nie będzie arcydziełem, ale nawet nie będzie filmem dobrym, co zrozumiałe, jeśli weźmiemy pod uwagę zarówno tematykę, jak i sposób jej ukazania przez kontrowersyjnego twórcę.
II wojna światowa w konwencji spaghetti westernu? Cóż, to dla wielu nie zabrzmi zbyt dobrze. Rzutcy jankescy Żydzi skalpujący nazistów? Cóż, to dla wielu może zabrzmieć dobrze, czyli na swój sposób zabawnie, a dla wielu nie. Co najmniej luźno potraktowana prawda historyczna, a całość daleka od chociażby pozoru politycznej poprawności? Cóż, dla wielu na pewno nie zabrzmi to dobrze, co akurat – na marginesie – nie jest winą samego Quentina Tarantino. Umiejętność zdystansowania się odbiorcy względem dzieła na wskroś fikcyjnego jest wartością samą w sobie cenną, a w kontekście obcowania z tym konkretnym dziełem – wręcz bezcenną. Jeśli nie potrafimy przyjąć do wiadomości oczywistego skądinąd faktu, że Quentin Tarantino zrobił film stricte rozrywkowy, aczkolwiek obciążony mocno poważnym tematem, to niestety, ale dla własnego dobrego samopoczucia oraz zdrowia psychicznego powinniśmy z seansu zrezygnować. A to oczywiście przy założeniu, że jesteśmy w stanie samodzielnie w.w. prawdę historyczną zweryfikować. Jeśli nasz zasób wiedzy oraz znajomość – czy raczej brak znajomości – faktów historycznych na to nie pozwalają, tym bardziej powinniśmy zrezygnować z seansu, gdyż wiadomości wyniesione z filmu Quentina Tarantino niekoniecznie znajdują potwierdzenie na szacownych kartach historii, tudzież szkolnych podręczników. Ale po kolei…
Film zaczyna się obiecująco, wspaniałą sekwencją na francuskiej farmie.
To właściwie mini-film w filmie, z własnym wstępem, rozwinięciem i poprzedzonym stosownym punktem zwrotnym zakończeniem. Mamy tu wszystko, czego tylko można oczekiwać od filmu, który co najmniej ociera się o arcydzieło: znakomicie budowane napięcie, głównie poprzez brawurowy dialog, dominujący w sekwencji, a także wielkie emocje, dramat jednostki poddanej nieludzkiej presji, świetną muzykę (Ennio Morricone) i przede wszystkim rewelacyjne aktorstwo.
Na szczególną uwagę – w tych początkowych scenach jak i w całym filmie – zasługuje Christoph Waltz, czyli filmowy Pułkownik SS Hans Landa (“Łowca Żydów”), laureat Złotej Palmy w Cannes (za rolę w niniejszym filmie) i zdobywca Oscara. Hans Landa w interpretacji tego intrygującego (urodzonego w Austrii) aktora jest istnym ucieleśnieniem najgorszych koszmarów każdego, z kim akurat przyszła mu ochota się skonfrontować. Landa jest diabelnie inteligentny, szatańsko szarmancki, super błyskotliwy i elokwentny oraz – przede wszystkim – skrajnie niebezpieczny, bo absolutnie nieprzewidywalny. To postać, która od pierwszych minut filmu wzbudza w nas autentyczny niepokój. Hans Landa się uśmiecha, a nam ciarki chodzą po plecach; Hans Landa beztrosko konwersuje, a nam włosy jeżą się na głowie. Bez względu na to, jak niewinnie zachowuje się Hans Landa, nie czujemy się w jego towarzystwie komfortowo, bo wiemy, po prostu gdzieś tam podświadomie wiemy, że zaraz czar chwili pryśnie i wydarzy się coś naprawdę bardzo złego. Co ciekawe, to nie do końca jest prawdą. Bo są w filmie momenty, kiedy Hans Landa po prostu sobie konwersuje i tylko konwersuje, po czym nie następuje dosłownie NIC. Nie umniejsza to jednak naszego niepokoju i dyskomfortu, bo bez względu na puentę poszczególnych scen i sekwencji z udziałem Hansa Landy, te uczucia tkwią w nas niezmiennie. Paradoksalnie z masochistycznym wręcz utęsknieniem oczekujemy na każde kolejne pojawienie się Hansa na ekranie, co jest zasługą nie tylko Christopha Waltza, ale i samego Quentina Tarantino, nie tylko przecież reżysera, ale i scenarzysty filmu, a tym samym autora wszystkich soczystych kwestii, wypowiadanych nie tylko przez tego pierwszego, ale i przez inne przewijające się przez ekran postaci. Quentin – scenarzysta jest tu w naprawdę świetnej formie, być może nawet lepszej od Quentina – reżysera. Aczkolwiek osobiście uważam, że akurat to stwierdzenie jest kwestią dyskusyjną…
Prolog filmu jest punktem wyjścia do kameralnego wątku Shosanny Dreyfus (Mélanie Laurent), żydowskiej uciekinierki, cudem ocalałej z rzeźni, jaką naziści (pod dowództwem Hansa Landy) zgotowali jej rodzinie. Okrutnie doświadczona przez los Shosanna zmienia miejsce zamieszkania, zmienia tożsamość, zmienia całe swoje życie. Znajduje spokojną przystań w okupowanym przez Niemców Paryżu, gdzie prowadzi kino jako Emmanuelle Mimieux. Pozornie jest inną osobą, ale tylko pozornie. Bo w głębi serca jest wciąż sobą, czyli skrzywdzoną przez nazistów istotą, pałającą chęcią zemsty na tych, którzy na zemstę niewątpliwie zasługują.
Wątek Shosanny/Emmanuelle rozwija się niespiesznie, zazębiając się z wątkiem niemieckiego bohatera wojennego Fredricka Zollera (Daniel Bruehl), zarazem bohatera zrealizowanego przez Josefa Goebbelsa propagandowego filmu “Duma narodu”, w którym gra zresztą samego siebie. Oczywiście te dwa wątki splotą się z wątkiem Hansa Landy oraz z kolejnym wątkiem, rozwijanym równolegle wraz z nimi. Oto gdzieś po drugiej stronie kanału La Manche Porucznik Aldo Raine (znakomity i wręcz karykaturalny Brad Pitt) zawiązuje grupę do zadań specjalnych, złożoną z żołnierzy żydowskiego pochodzenia. Docelowe terytoriom działań grupy: okupowana Francja. Cel: bezlitosna eksterminacja nazistów, uwieńczona ich spektakularnym skalpowaniem. Zamierzony efekt: zasiać grozę w szeregach okupantów, a tym samym osłabić morale silnej niemieckiej armii. Zabawne? Generalnie tak, w szczególe – na pewno nie. Kiedy partyzanci Aldo Raine’a rzucą się w wir akcji, kiedy w ruch idzie kij do baseballa Sierżanta Donny’ego Donowitza, czyli Żydowskiego Niedźwiedzia (Eli Roth) oraz nóż Sierżanta Hugo Stiglitza (świetny Til Schweiger, który niby tu tylko jest, ale jest w sposób mocno zauważalny) i broń pozostałych Bękartów Wojny, cóż, robi się bardziej strasznie, niż śmiesznie, pomimo, że groteskowo. Przemoc jest w filmie pokazana bardzo dosłownie, co oznacza, że kiedy Bękarty skalpują, to kamera nie błądzi gdzieś po nieboskłonie czy Bóg wie gdzie, tylko skrupulatnie rejestruje czaszkę człowieka, z której właśnie zdzierany jest płat skóry z włosami, co oczywiście nie dziwi i co oczywiście cieszy, chociaż szokuje.
Quentin w swoim najnowszym filmie nie cofa się przed niczym, nie chowa głowy w piasek i nie łagodzi umownego bólu umownymi zastrzykami z morfiny.
Zamiast tego z całą swoją szczerą beztroską niegrzecznego dziecka kina serwuje nam wszystko to, do czego niby już przywykliśmy, a do czego tak naprawdę całkowicie przywyknąć nie potrafimy. Bo z jednej strony chcemy się bawić, z drugiej strony – chcemy się bawić raczej grzecznie i raczej bezpiecznie. A Quentin bawi się naprawdę brzydko, co nie każdemu może i musi się podobać. Reguły? Złamiemy! Świętości? Podepczemy! Historia? Zmienimy! A potem to wszystko wymieszamy, doprawimy szczyptą absurdu, grozy oraz śmiechu przez łzy, by na końcu wysadzić to wszystko w powietrze lub podpalić, ku uciesze lub zniesmaczeniu zgromadzonej w salach kinowych gawiedzi…
Wielką zaletą “Bękartów wojny” jest to, że od samego początku wiadomo, kto jest jego autorem. Nawet, gdybym nie wiedział, że film wyreżyserował Quentin Tarantino – szybko bym się tego domyślił, co moim zdaniem dobrze świadczy o samym filmie. Duch Tarantino jest tu odczuwalny na każdym kroku, w każdej scenie, w każdym wycyzelowanym z miłością do kina kadrze. Muzyka, dialogi i przede wszystkim żonglerka cytatami i zapożyczeniami – to znak rozpoznawczy starego dobrego Quentina. Najpierw tytuł: “Inglourious Basterds”. Brzmi znajomo? Musi brzmieć znajomo, ponieważ bezczelnie został “ukradziony” z włoskiego filmu z 1978 roku pt. “Quel maledetto treno blindato” (angielski tytuł “Inglorious Bastards”). Również idea samych Bękartów, czyli grupki dzielnych komandosów eksterminujących nazistów, została – z grubsza – przeniesiona z w.w. obrazu. Początek filmu to nawiązanie do kultowego spaghetti westernu “Once Upon a Time in the West” (“Once upon a time in… Nazi Occupied France”). Z kolei nazwisko Aldo Raine to przekręcony pseudonim artystyczny Aldo Raya, gwiazdy wielu klasycznych filmów wojennych (“Nadzy i martwi”, “Zielone berety” itd.).
Tarantino cytuje klasyków (Sam Peckinpah czy Sergio Leone) oraz… siebie samego.
Sam sposób prowadzenia narracji nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. Ręka Mistrza podzieliła opowieść na rozdziały, jak to miało miejsce np. w “Kill Billu”. Jednak w przeciwieństwie do “Pulp Fiction” czy “Kill Billa”, najnowszy film Quentina nie jest misterną układanką, z dowolnie tasowaną chronologią. To bardzo klarowna konstrukcja fabularna, wręcz przaśna w swojej prostocie. Dzięki temu, filmowi jest bliżej do “Jackie Brown”, niż do w.w. Aczkolwiek finałowa kumulacja personalno – czasowo – przestrzenna przywodzi na myśl inny film: “Prawdziwy romans” (w reżyserii Tony’ego Scotta, ale wg scenariusza Quentina Tarantino). I tu i tam wątki eksplodują w finale z siłą kija baseballowego, miażdżącego czaszkę radośnie katowanego nazisty. Z tym, że w “Inglourious Basterds” finał to coś więcej niż tylko orgia umownej przemocy. To raczej wielki spektakl emocji, dający wiele satysfakcji mrocznej stronie naszej natury.
Na widok rzezi trawionych ogniem i szatkowanych ołowiem oprawców, więziony w trzewiach od pokoleń okrzyk najpierw bólu, potem dzikiego triumfu, wreszcie wyrywa się z gardeł tych, którzy pozostali żywi, chociaż w jakiejś części martwi. Bo pod maską politycznej poprawności, pod pozorami łaskawej tolerancji, z jaką się obnosimy, wielu z nas łaknie po prostu zemsty za to, co było, takiej totalnej i krwawej apokalipsy, wyzutej z cienia współczucia i litości dla tych, którzy przyczynili się do zagłady milionów niewinnych istnień, nie tylko żydowskich. Oko za oko, ząb za ząb; odwet za krzywdy minione – oto pożywka dla naszej wyobraźni, jakiej wodze nie podlegają żadnej cenzurze.
To wszystko daje nam Quentin w swojej najnowszej produkcji: radość z oprawiania oprawców, ubraną w białe rękawiczki filmowej fikcji. Obcowanie z kaźnią finałową to dla wielu widzów z pewnością doświadczenie bezcenne, swego rodzaju katharsis, za które powinni być Quentinowi dozgonnie wdzięczni.