MAD GOD. Mroczna animacja, która powstawała 30 lat
Jeszcze do niedawna nie wiedziałem, ile tak naprawdę zawdzięczam Philowi Tippettowi. To dzięki niemu AT-AT wyglądały i poruszały się (jak na lata osiemdziesiąte) realistycznie, budząc popłoch wśród rebeliantów w Imperium kontratakuje. To za jego sprawą dinozaury w Parku Jurajskim, choć w części wygenerowane komputerowo, potrafiły przechytrzyć widza, święcie przekonanego, że te gigantyczne gady wymarły tysiące lat temu. Jako ekspert od efektów specjalnych Tippett kształtował dzieciństwo wielu z nas, regularnie współpracując nie tylko z George’em Lucasem i Stevenem Spielbergiem, ale również z Paulem Verhoevenem – przy RoboCopie i Żołnierzach z kosmosu (w 2004 roku wyreżyserował nawet sequel drugiego z tych filmów).
Pod koniec lat osiemdziesiątych, gdzieś pomiędzy pracą na planie RoboCopa a dołączeniem do ekipy Spielberga przy Parku Jurajskim, Tippett rozpoczął realizację autorskiego projektu filmowego – pełnometrażowej animacji stop-motion pt. Mad God. Niezwykle wymagającego, bo wypełnionego wyłącznie praktycznymi efektami – animator pozostaje sceptyczny wobec efektów komputerowych, powtarzając za Rogerem Ebertem, że „wyglądają realistycznie, ale czuć od nich fałsz, podczas gdy animacja stop-motion wygląda sztucznie, ale czuć w niej rzeczywistość”. Choć od początku zakładał, że ma być to jego opus magnum, z powodu natłoku obowiązków zajmował się produkcją jedynie w czasie wolnym, którego, jak nie trudno się domyślić, nie miał zbyt wiele. Na co dzień artysta rozwijał własną firmę, Tippett Studios – dzisiaj jeden z najpoważniejszych podmiotów na rynku efektów specjalnych, zaangażowany w takie projekty jak Falcon i Zimowy Żołnierz, The Mandalorian czy Seria Niefortunnych Zdarzeń.
Przełom w pracy nad Mad God nastąpił w 2010 roku, gdy Tippett rozpoczął kampanię na Kickstarterze, w której zaprezentował dotychczasowe postępy, zachęcając jednocześnie do finansowego wsparcia projektu. Zainteresowanie, z jakim spotkał się jego pomysł, przerosło najśmielsze oczekiwania twórcy. Niezbędną do realizacji kwotę (40 tysięcy dolarów) udało się uzbierać w mgnieniu oka, licznik wpłat zatrzymał się ostatecznie na 124 tysiącach dolarów – od tego czasu (2012 roku) Tippett całą swoją energię twórczą poświęcił realizacji Mad God. Animację udało się ukończyć na przełomie 2020 i 2021 roku. Swoją międzynarodową premierę miała ona w zeszłym roku na festiwalu w Locarno, polscy widzowie natomiast mogli zobaczyć ją na dużym ekranie podczas tegorocznej edycji poznańskiego Animatora.
O co jednak cały ten ambaras? Czym de facto jest efekt trzydziestu lat pracy Tippetta? Podobno Michelangelo Antonioni powiedział kiedyś, że dobrych filmów nie da się opisać w jednym zdaniu. Mad God trudno byłoby streścić w kilkudziesięciu – fabuła jest tutaj tak szczątkowa, efemeryczna i, w gruncie rzeczy, niewiele znacząca. Motorem napędowym narracji jest, przynajmniej w pierwszej części filmu, tajemnicza postać „Zabójcy”, wyposażonego w maskę przeciwgazową, gustowny melonik i czarny kombinezon. Bohater niesie w ręce teczkę, w której ukryta jest bomba zegarowa. Co rusz spogląda na mapę – ta jednak staje się coraz mniej czytelna. Każde jej wydobycie skutkuje kolejnym, oddzielającym się od reszty kawałkiem.
Trudno nie odnieść wrażenia, że misja „Zabójcy”, trzon narracyjny filmu Tippetta, jest jedynie swego rodzaju „zasłoną dymną” – pretekstem do tego, aby w serii obrazów-scen przedstawić nam świat, który przemierza bohater. Świat w stanie rozkładu, skarlały, kaleki. Pozbawiony pierwiastka duchowego, z mięsem wydobywającym się spod skóry. Bogaty w różnego rodzaju przedmioty, które, utraciwszy swój pierwotne znaczenia, walają się gdzieś na drugim bądź trzecim planie, tworząc swego rodzaju „rupieciarnie” (charakterystyczne chociażby dla barokowego kina Wojciecha Jerzego Hasa). Dominuje tu krajobraz postindustrialny – gigantyczna, przez nikogo niekontrolowana maszyneria, masowo produkująca tanią siłę roboczą, która w zatrważającej większości ginie podczas pracy, zmiażdżona przez przejeżdżający obok walec lub ścięta przez przelatujący nieopodal blok. Istoty o kształtach przypominających człowieka tworzone są tylko po to, aby chwilę później, już wyeksploatowane, mogły obrócić się na naszych oczach w pył. Zamknięte za stalowymi drzwiami małpy poddawane są bolesnym eksperymentom medycznym. Ich krzyk niesie się echem po korytarzach. Zdeformowane giganty, przykute do krzeseł elektrycznych, bez przerwy rażone są prądem, a wyprodukowany przez nie kał spływa rurami do gardeł stworzeń, zamieszkujących dolne partie krainy. W Mad God istnieje bowiem tylko jedna droga – droga w dół.
Świat przedstawiony filmu Tippetta wypełniony jest po brzegi przemocą i cierpieniem. Powiedzieć, że funkcjonuje w nim „prawo dżungli”, to jak nie powiedzieć nic. Żadne stworzenie nie może czuć się tutaj bezpiecznie – zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że z niewidocznej na pierwszy rzut oka dziury wyłoni się kilka razy większy stwór, który błyskawicznie i bezlitośnie zakończy nędzny żywot swej ofiary. Skąd taka ponura wizja? Jak tłumaczy w jednym z wywiadów sam reżyser: „W gruncie rzeczy jestem mizantropem. Wyciągam wnioski z własnych doświadczeń i nie mam już złudzeń co do kierunku, w którym zmierza ludzkość. Nie było innego wyjścia, Mad God musiało stać się odbiciem mojego spojrzenia na konkretną erę, gestalt swojego czasu”. Co ciekawe, Tippett przedstawił już raz na ekranie podobną rzeczywistość, tworząc w 2011 roku krótkometrażowe Mutant Land – duchową zapowiedź Mad God, w której przemierzająca postapokaliptyczny pejzaż grupa najemników staje się strawą dla zmutowanych stworów, czatujących w nieodległych ruinach. W brutalnych światach Tippetta zawsze wygrywa silniejszy, zabijając, rozrywając i pożerając; podporządkowując sobie otoczenie za pomocą przemocy.
Zapytany podczas sesji Q&A o główne źródła inspiracji, Tippett odpowiedział anegdotą dotyczącą Miloša Formana. Młody animator spotkał się niegdyś na planie z czeskim reżyserem i, korzystając z okazji, poprosił go o radę dla początkującego filmowca. Po chwili zastanowienia Forman odparł: „To do a good shit, you have to eat well”. Tippett wziął sobie słowa autora Amadeusza głęboko do serca i nie chodzi mi w tym miejscu o przewijające się przez Mad God ekskrementy. Podczas trzydziestoletniego okresu pracy nad filmem Tippett studiował teksty, które stanowiły dla niego potencjalne źródło inspiracji: zanurzał się w Czerwonej Księdze Junga, czytał eseje Freuda, analizował Piekło Dantego i Raj utracony Miltona. Prowadził dziennik snów, który powoli zamienił się w grube tomiszcze. Wiele z marzeń sennych zostało wtłoczonych w epizodyczną narrację Mad God, służąc za inspiracje dla konkretnych fragmentów filmu: „Wszystkie moje sny cechowała narracyjna przejrzystość. Choć były pozbawione klasycznej, trzyaktowej struktury, odnajdywałem w nich wewnętrzną logikę. Czułem, że kręcę film na temat wnętrza własnego umysłu”. Sięgał także do mniej onirycznych, a bardziej rzeczywistych doświadczeń – za przykład niech posłuży tutaj, pojawiający się na jednej z filmowych ścian, napis „Joel is a retard”, który Tippett zobaczył niegdyś w toalecie na UCLA. Niewinny żart zakotwiczył się gdzieś w odmętach mózgu animatora, kilkadziesiąt lat później stając się częścią niezwykłego projektu filmowego. Mad God jest więc w pewnym sensie życiowym doświadczeniem twórcy – wydobytym z podświadomości, poddanym kreatywnej obróbce, a następnie rzuconym na ekran. Pełnym intertekstualnych drobiazgów, które w pełni zrozumiałe będą tylko dla jednej osoby: autora.
Choć Mad God pozostaje tworem na wskroś oryginalnym, osobistym, właściwie niemożliwym do podrobienia (tak blisko związanym z osobą autora), to odnaleźć można w nim elementy odsyłające do stylu innych artystów z pogranicza sztuk plastycznych. Fascynacja turpizmem, fizycznym wymiarem rzeczywistości, a także wykorzystywanie zużytych, „nadających się na śmietnik” przedmiotów budzi skojarzenia z kinem braci Quay (Ulica krokodyli) i Jana Švankmajera (Coś z Alicji). Z czeskim pionierem animacji Tippetta łączy ponadto zabawa formą – zestawianie klasycznej animacji stop-motion z filmem aktorskim. W Mad God, choć nieczęsto, pojawiają się postaci odgrywane przez ludzi. Żadna z nich nie wymawia jednak słowa – reżyser odżegnuje się bowiem od kina mówionego, pozostając wiernym własnemu stwierdzeniu, wedle którego „w momencie przełomu dźwiękowego kino bezpowrotnie utraciło pewną wartość”.
Mad God było dla mnie czymś więcej niż obejrzanym od początku do końca filmem – absorbującym, audiowizualnym doświadczeniem, które przyjąłem z całym dobrodziejstwem (niezwykle bogatego) inwentarza. Podczas seansu na zmianę pochylałem się do przodu, aby lepiej widzieć pojawiające się na ekranie szaleństwa, i cofałem do pozycji wyjściowej, przecierając oczy ze zdumienia. Tak fascynujący, a jednocześnie przerażający świat mógł stworzyć tylko szalony (tudzież wściekły) bóg. Albo człowiek.