AMADEUSZ, czyli umiłowany przez Boga. Analiza filmu Milosa Formana
-Wszyscy ludzie są równi w oczach Boga.
-Czy rzeczywiście?
Młody ksiądz przychodzi z posługą do niedoszłego samobójcy. Pragnie nieść mu słowo Boże, wybaczenie i pociechę, zgodnie z nakazem swojego powołania i religii. Powiedziano mu, że ma iść między zagubionych, podnosić złamanych na duchu, nawracać zbłąkanych i pokazywać światło prawdy grzesznikom. Idzie z przesłaniem miłości i dobroci wybaczającego Boga do zakładu dla obłąkanych – ludzi więzionych, izolowanych, odartych z wszelkiej godności, upodlonych, przykutych do łańcucha jak zwierzęta. Przyjdzie mu jednak wysłuchać spowiedzi która wykracza poza ramy jego prostej wiary, której nie da się odmierzyć miarą miłosierdzia i wybaczenia. Wysłucha opowieści o udręce, zmaganiu, namiętności i zawiści, by na koniec uświadomić sobie, że nie potrafi znaleźć odpowiedzi ani wyjaśnienia, że jego zadowolenie światłego kapłana zachwiało się w posadach.
Wszystkim się podobałem. Podobałem się sam sobie. Byłem najbardziej cenionym muzykiem w Wiedniu – i najszczęśliwszym. Aż zjawił się on. Mozart.
Bóg wybiera sobie posłańców wedle reguł, których nie znamy i nie rozumiemy. I chociaż wielu powołuje do swojej służby, to jednak Jego głosem mogą przemawiać tylko nieliczni. Jakim kluczem się posługuje Najwyższy, by ich wybierać, wie tylko On jeden. Antonio Salieri – czyż nie był najbardziej predestynowany do pełnienia tej roli? Zamożny, poważany, przyjmowany z honorami przez najmożniejszych, gotowy w imię powołania poświęcić Panu wszystko – swoją pracę, pasję, niewinność. Z drugiej strony Wolfgang Amadeusz Mozart – co sobą reprezentuje? Hulaka, bawidamek, prostak, żadnej ogłady, najmniejszej kultury, postrach eleganckich salonów, tarzający się beztrosko po podłodze w chwili, gdy powinien kornie skłaniać głowę przed obliczem swoich protektorów. Świdrujący uszy śmiech i nieznośny brak manier. A jednak to jego Niebiosa wybrały, by przemawiał ich głosem. Chociaż o to nie prosił, chociaż tego nie pragnął, podczas gdy codzienne modlitwy Salierego, jego ofiary, poświęcenia i błagania nie przynoszą najmniejszej odpowiedzi. Gdyby Bóg jedynie milczał – ale nie. Śmieje się ze swojego sługi. Kpi z niego, krzyżując jego losy z losami Mozarta, obdarzając go przekleństwem bycia tym jedynym, który wie, jaki geniusz się w Wiedniu wraz z Mozartem pojawił. Dał mu na tyle wyczucia, by dostrzec wielkość, lecz za mało talentu, by samemu się wielkim stać. Cóż może być gorszego, niż codziennie, raz za razem, być świadkiem swojej klęski, niepojętej przewrotności losu?
Te Najwyższe Moce, którym Salieri pragnął zawierzyć i którym chciał się poświęcić, zakpiły z niego podwójnie. Dały mu bowiem do ręki narzędzie, którego sile nie potrafił się oprzeć. Nie potrafił przejść obojętnie obok pokusy, która mogła stać się drogą jego odkupienia, a w ostateczności – ponieważ okazał się słaby, ale przecież słabością ludzką, zrozumiałą – skazała go na potępienie. Miał w ręku władzę i użył jej, a płacił za to do końca, przez całe długie lata, kiedy jego adwersarz dawno już spoczął w grobie.
Zdarza się czasami, że najgorsze, co może człowieka spotkać, to by jego modlitwy zostały wysłuchane. Odpowiedź na modlitwy może być bowiem jednocześnie zgodna z prośbą i sprzeczna z oczekiwaniem. Salieri mógł osiągnąć to, czego pragnął. Gdyby stanął ponad wściekłością, którą odczuwał, gdyby wyzbył się zawiści wobec tego, który bez wysiłku i bez świadomego aktu woli odbierał mu wszystko to, co najbardziej upragnione, gdyby z pokorą schylił głowę akceptując swoje miejsce w szeregu – miałby szansę przejść do historii jako ten, który rozpoznał i wydobył perłę, który wspierał geniusza w jego drodze, który firmował jego dokonania i otwierał mu kolejne furtki – cicha szara eminencja, o której ktoś może kiedyś powie z uznaniem i podziwem “zawdzięczamy mu Mozarta!”. Ale ludzkie ograniczenia, które musiałby przeskoczyć, były zbyt silne. Nie podołał. Nie wybrał tej ścieżki. Podążył inną, zgubną – ścieżką zemsty i wyzwania rzuconego Bogu. A na tej drodze nie było dla niego miejsca na zwycięstwo.
Wybacz mi, Wasza Wysokość. Jestem wulgarnym człowiekiem, ale wierz mi – moja muzyka taką nie jest.
Mozart nawet nie wie jakiego ma wroga – i dlaczego ten człowiek jest mu wrogi – sam zaś, owszem, jest świadomy swojej wartości, może nawet próżny (czy bez podstaw jednak?) ale nie szukający źródeł siły swojego przekazu w boskiej ingerencji. Muzyka to treść jego życia. Komponował już jako kilkulatek, gdy jego rówieśnicy beztrosko bawili się w wojnę, on grywał na dworach i urządzał koncerty dla samego papieża. Jego dzieła spływały na papier bez jednego błędu, jednego potknięcia, jednej fałszywej nuty. Słyszał je i utrwalał takimi, jakie powinny być. Nie wprowadzał korekt ani nie robił kopii. Potrafił grać z zamkniętymi oczami, od końca do początku, podjąć grę od dowolnej nuty, w wybranym stylu, w dowolnej aranżacji. Jednocześnie jednak nie umie otrząsnąć się z przytłaczającego wpływu swojego surowego ojca, z którego krytyką i niechęcią nie potrafi się pogodzić, tonie w długach, nie radzi sobie z praktyczną stroną życia, pieniądze przeciekają mu przez palce, znajduje rozkosz w niekończących się zabawach, rozpasanych hulankach, towarzystwie ludzi niższej klasy. I wyprzedza swój czas. Wyprzedza go zdecydowanie, słuchacze nie dorośli do tego, by odbierać w pełni jego muzykę i postrzegać głębię jego doskonałości.
Tylko Salieri, jak zły duch, jak anioł zemsty, widzi, rozumie, pojmuje. A okoliczności dopomagają mu bardziej, niż mógłby sobie życzyć. Tam, gdzie inni widzą talent, on widzi geniusz. Tam, gdzie inni dostrzegają geniusz, on widzi dzieło Boga. Korzysta z krótkowzroczności możnych, z zaślepienia i gnuśności tak zwanego “towarzystwa”, z tego, że mierność krytykuje zawsze to, czego pojąć nie potrafi. Tylko jednemu nie może zapobiec – że Mozart tak łatwo przemawia do tych, którzy odbierają jego dzieło sercem i intuicją (Schikaneder mówi wszak wprost: “Gdybyś wystawił Don Giovanniego tutaj, odniósłbyś wielki sukces”). Krok za krokiem, piętrząc przeszkody, wynajdując trudności, rzucając przeciwnikowi kłody pod nogi – ukrywając się przy tym za maską przyjaciela, powiernika, pełnego wyrozumienia i chęci pomocy – Salieri zdobywa nad Mozartem pełnię władzy. Manipulacja mu już jednak nie wystarcza. Wciąż jeden podstawowy fakt spędza mu sen z powiek – że Mozart samotny, tonący w długach, chwytający się jakiejkolwiek szansy zarobku, w depresji pijący od rana do nocy – wciąż jest twórcą absolutnym. A to oznacza, że przyszedł czas na ostateczne uderzenie, na ostatni akt tej ponurej tragedii ludzkich namiętności.
Jego pogrzeb – cały Wiedeń zgromadzony w katedrze…i mała trumna Mozarta pośrodku…i nagle w tej ciszy – muzyka! Niebiańska muzyka, Requiem dla Wolfganga Amadeusza Mozarta, skomponowane przez oddanego przyjaciela, Antonio Salieri…jaka głębia, jaka pasja! Bóg natchnął wreszcie Salierego. I musi go wysłuchać. W końcu zaśmieję Mu się prosto w twarz!
Tak właśnie pragnie to zrobić. Mozart napisze mszę żałobną dla samego siebie. Przemawiając Bożym głosem, jak to zostało postanowione gdzieś w górze. A Salieri przeciwstawi się temu, pokrzyżuje te plany, wymaże nazwisko wybrańca, obwoła się autorem genialnego dzieła, a Bóg będzie na to patrzył, bezsilny, nic nie mogąc uczynić. Jego głos – a zwie się… Salieri! Bóg spełni wreszcie tę prośbę, której tak długo odmawiał. W ten czy inny sposób, będzie zmuszony odpowiedzieć na błagania, które tak długo i uparcie zanoszono przed Jego oblicze.
Tak daleko poszedł Salieri. Jego zaślepienie jest całkowite, nie widzi już jasno, nie potrafi dokonać racjonalnej oceny. Chce osiągnąć swój cel za wszelką cenę. Zapomina, a może zwyczajnie nie chce pamiętać, że z Bogiem nikt jeszcze nigdy nie wygrał. Sądzi, że ma wszelkie prawo zwyciężyć. Czyż nie odmówiono mu, kiedy się korzył i błagał? Czyż nie poddano w wątpliwość sensu jego najbardziej ofiarnej, z serca wypływającej pracy? Czyż nie uznano go za niegodnego, skrzywdzono, odmówiono wszelkiej racji? Czy to nie daje mu prawa by krzyczeć i domagać się sprawiedliwości? Za sprawą Mozarta…człowieka, którego uwielbiał i nienawidził najbardziej na świecie, chce zadośćuczynić swojej krzywdzie i naprawić zło, którego doznał od Niebios.
Salieri zjawia się u Mozarta jako posłaniec. W masce symbolizującej dwoistość życia, śmiech i rozpacz, Niebo i piekło, bez litości wykorzystując najgłębsze obawy przeciwnika, wyznacza mu zadanie. Teraz pozostaje tylko czekać, aż Requiem, dzieło kompletne, doskonałe, ujrzy światło dzienne. I odebrać swoją nagrodę, na którą czekał tyle długich, pustych, gorzkich lat.
Jedno z najwspanialszych dzieł muzycznych wszechczasów wymagało bardzo wiele dla swojej doskonałości. Karmiło się nie byle czym, bo już nie tylko talentem i pracą, ale samym życiem. Wysysało ze swojego twórcy żywotność, energię, wszystkie siły. Przyniosło mu śmierć. Jest bowiem ujętym w nuty zapisem największej tajemnicy zbawienia, odkupienia, wiary, polem, na którym ścierają się najbardziej pierwotne siły twórcze, mrokiem i jasnością w jednym, potępieniem i oczyszczeniem, są w nim moce piekielne i chóry anielskie. Za taką pełnię oświecenia płaci się życiem.
– A zatem teraz…Confutatis. Confutatis Maledictis. Gdy grzesznicy będą potępieni. Flammis acribus addictis. Jakbyś to przetłumaczył?
– Skazani na żar płomieni.
– Wierzysz w to?
To ostatnie starcie obrazuje porządek ich życia. Salieri – odtwórca, skryba, obserwator, którego udział w dziele sprowadza się do podziwu. Mozart zlany potem, dręczony gorączką, zasłuchany w muzykę brzmiącą w jego głowie, chociaż jeszcze nie ujętą w nuty, to przecież już żywą, istniejącą. Śpieszy się, zostało mu już niewiele czasu. Ten moment Requiem to prośba skruszonego grzesznika o wyrwanie go z grona potępionych, o zbawienie duszy, wybaczenie niegodziwości. Prośba o miłosierdzie. Przewrotność tej sceny jest uderzająca – dla umierającego Mozarta ta fraza jest jednocześnie spowiedzią i ostatnią modlitwą, a jej powiernikiem jest ten, który w Boże miłosierdzie zwątpił już dawno. Daje się jednak porwać. Pozornie tylko pięknu muzyki, bo też kiedy pytanie Mozarta o wieczny ogień wiązało się z żarem płomieni piekielnych, Salieri z pełnym przekonaniem wyraża wiarę – ale w wieczny płomień niegasnącej pasji. Nie ma świadomości, że jest świadkiem przekazu rodzącego się z duszy zawieszonej na granicy dwóch światów, że jego los dopełnia się jednocześnie z losem Mozarta. Fascynuje go sam akt tworzenia. W tej chwili jednak jest już skazany – pod wyznaniem skruszonego grzesznika odwołującego się do Bożej łaski nie będzie mógł się podpisać. Jest tylko przekaźnikiem, biernym słuchaczem. Nie wyraża woli. Jedynie zapisuje: mroczny chór potępionych, ogień piekielny, gorycz grzechu, smutek pokuty, harmonię stworzenia, potęgę majestatu, i wreszcie delikatne wyciszenie przechodzące w słodką melodię wybaczenia i dobroci. Spowiedź Mozarta zakończyła się i znalazła posłuchanie. Jego wędrówka dobiegła końca.
Zróbmy chwilę przerwy. Potem przejdziemy do Lacrimosa.
Lacrimosa…”Dzień ów, zlany łzy gorzkimi, w który na sąd z prochu ziemi grzeszny człowiek wstanie żywy“. Jednak Lacrimosa już Mozarta nie dotyczy. On może odpocząć, Salieri swoje gorzkie łzy będzie musiał wypłakać sam. Wciąż jednak jeszcze nie nadszedł czas, w którym uświadomi sobie w pełni, jak Bóg odpowiedział na jego manipulację. I jaki krzyż przyjdzie mu nieść:
-Tak mi wstyd.
-Czemu?
-Myślałem że nie obchodzi cię moja praca, i że ja też cię nie obchodzę. Wybacz mi.
Mozart został pochowany w masowym grobie dla ubogich. Requiem pozostało niedokończone, nie znalazł się nikt, kto byłby w stanie podjąć dzieło w tym samym duchu, udźwignąć ogrom tego zadania. Salieri pozostaje z ciężarem swojej winy. Nie zabił Mozarta i nie przejął jego schedy, jak pragnął to uczynić. Jednak czuje się winny zbrodni. Zatruł jego życie. Złamał je i zdusił. I trzeba było wielu lat, żeby zrozumiał, że obaj byli ofiarami tego samego Boga, który wykorzystuje swoich posłanników, by potem ich odrzucić. Geniusze czy miernoty – wszyscy są jedynie zabawkami stworzonymi ku uciesze Najwyższego. Taka jest Jego litość i takie miłosierdzie. Salieri odrzuca pociechę, którą chciał mu przynieść ksiądz – ksiądz nie jest w stanie go pocieszyć, cała potęga jego religii jest bezsilna wobec człowieka, który nie pragnie wybaczenia i wybaczyć nie chce. Nieśmiertelność zrodzona ze wstydu, wstrętu i zbrodni jest w oczach Salierego mimo wszystko lepsza niż to co Bóg mógłby mu ofiarować w swojej kapryśnej łasce. Miłosierdzie nie istnieje tam, gdzie wielkości towarzyszą cierpienie i samotność, a miernocie zaszczyty i honory. Nie istnieje tam, gdzie pragnienie doskonałości jest winą, a sama doskonałość błogosławieństwem, za które przychodzi płacić. Jeśli nasza przeciętność ma czynić z nas pośmiewisko dla Niebios, to kto kogo właściwie powinien prosić o wybaczenie?
Miernoty tego świata, rozgrzeszam was wszystkich. Odpuszczam wam grzechy. Amen!