Publicystyka filmowa
PARK JURAJSKI (1993). 25 lat od premiery hitu Stevena Spielberga
PARK JURAJSKI to klasyka, która ożywia dinozaury i przypomina o ich potędze. Zobacz, jak Spielberg zrewolucjonizował kino akcji.
Choć nie ma ich na Ziemi od ponad sześćdziesięciu milionów lat, to jednak pamięć o nich jest wciąż żywa. Dinozaury nieprzerwanie fascynują, gdyż przywołują na myśl dominację, która uległa siłom natury i zasadom ewolucji. Ale za sprawą ożywionego, kinowego obrazu raz jeszcze można poczuć ich potęgę i zrozumieć, jak mali jesteśmy w obliczu ich wielkości.
Wiele było prób wiarygodnego zaprezentowania prehistorycznego gada w kinie. Historię obecności dinozaurów na dużym ekranie przedstawił redakcyjny kolega, nie będę zatem przytaczał jej ponownie. Każdy sympatyk tematyki wie jednak, że tak naprawdę tylko jeden film stanowi szczytowe osiągnięcie w dziedzinie ukazywania dinozaurów w kinie. Mowa oczywiście o Parku Jurajskim z 1993 autorstwa Stevena Spielberga, dziele obchodzącym w tym roku jubileusz dwudziestopięciolecia powstania.
Przypadł on dokładnie 9 czerwca, czyli kilka dni po premierze filmu Jurassic World: Upadłe królestwo, drugiego filmu z zapoczątkowanej serii rebootów oraz piątej części w ujęciu generalnym niezwykle popularnej serii traktującej o dinozaurach. Serii będącej jednocześnie rezultatem ogromnego sukcesu finansowego i artystycznego filmu Spielberga. Co jest tak wyjątkowego w dinozaurach oraz w sposobie, w jaki ukazano je w 1993, że do dzisiaj tak silnie nas emocjonują i dalej chcemy je oglądać? Postaram się na te pytania odpowiedzieć, podpierając się przy tym bardziej sentymentem do filmu Spielberga niż rzetelnym wskazaniem jego plusów i minusów.
Bo faktem w tym wypadku nadrzędnym jest to, że byłem dzieckiem mocno zafiksowanym na punkcie dinozaurów. Jedni zbierali znaczki, drudzy samochodowe karteczki z gumy turbo, jeszcze inni wkładali cały wysiłek w kopanie piłki, ja natomiast rozmyślałem o przeszłości. Tej najdawniejszej przeszłości. Odkąd pamiętam, interesowała mnie historia, a jednym z pierwszych punktów na liście poruszanych przeze mnie spraw były właśnie dinozaury. Dysponowałem bogatą literaturą popularnonaukową, którą wertowałem, jeszcze zanim nauczyłem się czytać. Spora była także moja kolekcja gumowych figurek dinozaurów, którymi po prostu uwielbiałem się otaczać.
Dość powiedzieć, że jednym z pierwszych zawodów, jakie sobie wymarzyłem, był zawód archeologa lub paleontologa. Po latach stwierdzam, że los puścił do mnie oko i nieco zadrwił z tych młodzieńczych pragnień, umieszczając mnie w muzeum – dzięki czemu stałem się nie tyle dostawcą pamiątek historycznych, ile ich opiekunem.
Chcę w ten sposób dać do zrozumienia, jak wielkim wydarzeniem w moim życiu była premiera Parku Jurajskiego. Niestety nie było mi dane oglądać filmu Spielberga w kinie. Mój pierwszy seans odbył się zatem kilka miesięcy po premierze, przy udziale telewizora, kasety VHS oraz zgaszonych świateł dużego pokoju. Nigdy nie zapomnę tych emocji. To jeden z tych seansów, które pamięta się przez całe życie. Między innymi wtedy zrozumiałem czym jest magia kina, i uznałem Spielberga za największego z magików. Ożywione na ekranie dinozaury wydały mi się tak prawdziwe, jak prawdziwe były kolorowe produkty spożywcze, które pojawiły się na półkach sklepowych na początku lat 90.
Wiem zatem, jak czuła się doktor Sattler, gdy po raz pierwszy ujrzała brachiozaura. Zmaterializowało się największe marzenie młodocianego sympatyka prehistorii – doświadczyć spotkania z potworami dotychczas znanymi tylko z kart książek.
Przygoda ta nie byłaby możliwa bez Michaela Crichtona. To bowiem ten poczytny amerykański autor w 1990 stworzył powieść, która później stała się podstawą dla filmu Spielberga. Sam zresztą pomagał Davidowi Koeppowi przy pisaniu scenariusza. Warto podkreślić, że o prawa do ekranizacji książki wytwórnie stoczyły zażarty bój. Kilku reżyserów przejawiało zainteresowanie projektem. Chrapkę na nakręcenie filmu o dinozaurach miał sam James Cameron. Finalnie Universal wypłacił Crichtonowi dwa miliony dolarów za możliwość przeniesienia książki na ekran. Co ciekawe, wszystko to rozegrało się jeszcze przed tym, jak książka została opublikowana.
Z perspektywy czasu można jednak przyznać otwarcie, że Spielberg wykonał świetną robotę. Ogromny sukces finansowy, jaki osiągnął film (znalazł się w elitarnym gronie filmów z ponad miliardem dolarów na koncie), to jedno, ale jego wydźwięk w kulturze to drugie. Po premierze filmu wzrosło zainteresowanie nie tylko wszelkimi gadżetami tematycznymi, ale także… paleontologią. Kierunek ten stał się bowiem bardzo atrakcyjny dla studentów. Park Jurajski to jednak przede wszystkim przełom realizacyjny. Słynny amerykański krytyk Roger Ebert określił film Spielberga mianem triumfu artyzmu efektów specjalnych.
Trudno nie patrzeć na film właśnie przez pryzmat widowiskowości, jaką udało mu się osiągnąć, łącząc w jedno praktyczne efekty z możliwościami komputera, pomagającego zarówno przy obrazie, jak i przy dźwięku. Nie wiem jak was, ale mnie pierwsza ekspozycja tyranozaura, spowita deszczem i mrokiem, za każdym razem tak samo przysparza o dreszcze. Stanowi bowiem wizytówkę realizacyjnego kunsztu filmu podkreślonego umiejętnie budowanym napięciem.
Jak swego czasu pisał Zygmunt Kałużyński, intelektualna krytyka wytyka Spielbergowi „barok techniczny”, sugerując, że przedkłada on formę nad treść. Jest to jednak krótkowzroczne założenie, co sam Kałużyński prostuje następującymi słowami: „Spielberg przekształca tematy kultury popularnej, dostosowując je do widowni jednocześnie młodocianej i zarazem dojrzałej. Jest to kino starające się objąć wszystkie generacje oraz dostosować odziedziczone legendy do naszego stulecia”. Dalej dodając, że jest przy tym „nosicielem ideologii”. I trudno o lepsze podsumowanie twórczości autora Szczęk.
Spielberg ewidentnie wyznaje zasadę nauki poprzez zabawę. Według mnie główna siła Parku Jurajskiego polega na tym, że pod efektowną warstwą widowiska film skrywa ważne przesłania, dosadnie sformułowane, niezwykle przy tym bliskie tradycji science fiction.
Po pierwsze, film jest emanacją jednego z popularniejszych tematów SF, które Andrzej Kołodyński w książce Dziedzictwo wyobraźni określił mianem mrocznej oazy, a ja z kolei zwykłem określać po prostu zaginionym światem, nawiązując tym samym do słynnej książki Arthura Conan Doyle’a. Nie da się ukryć, że zarówno dzieło szkockiego twórcy, jak i filmy takie jak King Kong, opowiadające o zapomnianej przez Boga i człowieka ziemi, na której ostały się prehistoryczne stworzenia, musiały wywrzeć silny wpływ na Michaela Crichtona.
Realizowany przez nie motyw prowadzi do wniosku, że natura ma tę przewagę nad kulturą, że skrywa w sobie wiele tajemnic i jest z zasady tak wielka, że nie jesteśmy w stanie jej kontrolować. Crichton przyznawał także w wywiadach, że jego Park Jurajski jest reakcją na rosnącą pozycję scjentyzmu, rozumianego jako przesadna wiara pokładana w naukę.
To kieruje zaś do kolejnego przesłania, które w filmie zręcznie wykłada nam doktor Malcolm, postać grana przez Jeffa Goldbluma. W jednej z kluczowych scen filmu, w której główni bohaterowie poznają zarówno ideę, jaką kierował się Hammond, właściciel parku, jak i technologię, jaką wykorzystał do przywrócenia dinozaurów do życia, da się dostrzec, iż w przypadku Parku Jurajskiego mamy do czynienia z kolejnym wykorzystaniem mitu Frankensteina. Powieść Mary Shelley zasugerowała, jak bardzo niebezpieczny jest człowieczy pęd obchodzenia praw natury. W słynnych słowach Malcolma – „życie znajdzie sposób” – które można także tłumaczyć jako odniesienie do przyrody nieznoszącej próżni, kryje się bowiem przestroga przed konsekwencjami zabawy w Boga.
Jest w filmie scena, dość niepozorna, acz dalece sugestywna, która stanowi zarazem idealną puentę filmu. Gdy doktor Grant (Sam Neill) oraz doktor Sattler (Laura Dern) wsiadają do startującego helikoptera, ten pierwszy, nie potrafiąc zapiąć pasów bezpieczeństwa, traci w końcu cierpliwość i postanawia je zawiązać. Życie znajdzie sposób. Jeśli coś ma przetrwać, to przetrwa, jeśli ma wyginąć, to wyginie i próba kontrolowania tego żywego procesu jest z zasady pozbawiona sensu. Siłujemy się wówczas z czymś wykraczającym poza obszar naszych człowieczych, niezwykle ograniczonych kompetencji.
Ale Park Jurajski to także, albo przede wszystkim, doskonały monster movie. Filmowe potwory od lat pełnią jedną, podstawową funkcję – oddziałując grozą, mają przywoływać przepoczwarzone cechy nas samych. W kreaturach kryją się bowiem nasze wady, ułomności oraz najskrytsze, najmroczniejsze lęki. Tym, co jednak wyróżnia Park Jurajski na tle innych filmów traktujących o gigantach przynoszących człowiekowi zgubę, jest to, że przytacza on przykłady stworów, które naprawdę istniały. Przy tym, jak długo żyły na Ziemi dinozaury, ludzkie panowanie jest niczym. To budzi zarazem najwyższy respekt, pokorę, jak i dogłębny strach, ukryty w odwiecznym pytaniu. Bo co byłoby, gdyby jakimś cudem natura postanowiła skonfrontować dawne i obecne istoty dominujące? Czy w ogóle mielibyśmy gdzie się schować?
