KRULL. Miodne, oldskulowe science fiction
Zdzierają się i niszczą, gwarantują słabą jakoś obrazu, nie dają możliwości wyboru napisów i zajmują dużo miejsca. Kasety VHS, bo o nich mowa, w dobie płyt Blu-Ray i nagrywarek cyfrowych, zostały skazane na ponury koniec w śmietnikach? Wypożyczalnie upadają albo zmieniają ofertę, żadnego dystrybutora nie interesuje już format video, a widzowie przerzucili się na nowocześniejsze, praktyczniejsze nośniki. I w sumie trudno się im dziwić. Ale w kasetach tkwi coś magicznego, czego żaden cyfrowy plik nie jest w stanie zagwarantować. Te duże, nieporęczne, zdarte taśmy, opakowane w kiczowate okładki, okraszone nieskładnym hasłem reklamowym, kryją wspomnienie pewnej fascynującej epoki, może nawet najciekawszej dla kina w Polsce ? epoki raczkującego kapitalizmu, garażowych dystrybutorów, wypożyczalni na każdym rogu, Terminatora jako Elektronicznego mordercy. W dużym skrócie: początków fascynacji kinem, pierwszej w historii szansy na prawdziwy seans bez wychodzenia z domu. I już za to należy im się hołd.
Dziś kasety można kupić po kilkadziesiąt groszy na bazarach, w upadających wypożyczalniach i antykwariatach. Ale dwadzieścia lat temu były towarem drogim i pożądanym, a rynek VHS stanowił ważną gałąź biznesu. Liczbę dystrybutorów funkcjonujących w Polsce można było liczyć w setkach (!), choć na kwestię legalności części z nich trzeba spuścić zasłonę milczenia. Łącznie wydano kilkadziesiąt tysięcy tytułów, a wśród nich odnaleźć można wiele białych kruków (co zresztą łatwo przyuważyć na Allegro, gdzie pojedyncze kasety kosztują czasem po kilkaset złotych, podczas gdy inne, popularniejsze, nie schodzą nawet za symboliczną złotówkę). I choć pewnie niektórych to zaskoczy rynek VHS był o wiele bogatszy od rynku DVD, a przy odpowiednim uporze można było dostać dosłownie wszystko, od żelaznej klasyki poczynając, a na zatęchłym kinie eksploatacji kończąc. Pełnej listy wszystkich wydanych filmów oczywiście nie ma, dzięki czemu kasetowe zbieractwo ma w sobie coś z poszukiwania skarbu. Nawet dzisiaj podczas penetrowania starych wypożyczalni towarzyszy mi uczucie, które najlepiej zrozumiałby chyba Indiana Jones – a może będzie tam coś, czego nikt jeszcze nie znalazł?
Każdy odcinek VHS Nostalgii dotyczył będzie jednego filmu: zwykle zapomnianego, tandetnego, wydanego w niewielkim nakładzie. Jedynym kryterium doboru jest “fajność”. I to nie tylko fajność samego filmu, ale też jego otoczki: okładki, lektora, hasła reklamowego. W VHS Nostalgii znajdziecie zarówno tytuły, które możecie pamiętać z półek wypożyczalni, jak i te, których nawet tuż po premierze oglądać nikt nie miał ochoty. Za każdym razem będzie to jednak film z jakiegoś powodu ciekawy. Spotkamy więc żarłoczne mózgi, hybrydy ludzi i zwierząt, cycate strażniczki i świnie pałaszujące ludzkie mięso. Miłej zabawy!
KRULL
Krull to mariaż kina heroic fantasy z science-fiction w stylu Gwiezdnych wojen. W swoim czasie (rok 1983) był to jeden z najdroższych filmów fantasy, jakie nakręcono, co jest o tyle zaskakujące, że Krull nie powstał wcale w Hollywood, lecz w Wielkiej Brytanii, a w obsadzie nie ma właściwie żadnego znaczącego nazwiska. W efekcie produkcja Petera Yatesa (wcześniejszego reżysera Bullita) cieszyła się raczej niewielkim zainteresowaniem widowni i nie zwróciła swojego budżetu. Dopiero po latach doczekała się w pewnych kręgach statusu filmu kultowego.
Tytułowy Krull jest odległym światem, położonym gdzieś w kosmosie. Pod względem scenografii i ubiorów przypomina późne średniowiecze, przełamane naleciałościami z kina science-fiction. Bohaterowie noszą więc stroje a la Robin Hood (w tym słynne rajtuzy, z których dekadę później będzie się nabijał Mel Brooks), ale podczas walki korzystają między innymi z laserowych karabinów i innych fantastycznych zabawek, zapożyczonych niejako z wyobraźni George’a Lucasa. Lista inspiracji Krulla jest zresztą długa, pewne elementy zaczerpnięto z gry RPG Dungeons and Dragons, a fabuła mocno przypomina Władcę pierścieni: główny bohater, młody król Colwyn, musi zdobyć magiczny artefakt i udać się wraz z grupą dzielnych wojaków do Czarnej Fortecy, rządzonej przez mroczną, zmiennokształtną Bestię, przetrzymującą jego piękną narzeczoną. Nietrudno się domyślić, że jeśli Colwynowi się nie uda, straci nie tylko ukochaną, ale też królestwo, Bestia chce wszak rządzić całym wszechświatem.
Na tym etapie pojawia się pierwsze pytanie: czy połączenie Tolkiena z Gwiezdnymi wojnami, podlane Robin Hoodem, rozpisane według nieskomplikowanego ciągu zadaniowego, przypominającego questy z gier fabularnych (znajdź artefakt -> zbierz drużynę -> odszukaj mędrca, który wskaże ci drogę do Tego Złego itd.) może się w ogóle udać? Wbrew pozorom tak, choć nie ukrywam, że przy ocenie Krulla ciężko mi nie brać pod uwagę sentymentu do niedoskonałego, ale szalenie urokliwego kina fantasy wczesnych lat osiemdziesiątych. Filmowi Yatesa można na dobrą sprawę wiele zarzucić: postacie są sympatyczne, ale jednowymiarowe, próżno szukać wśród nich kogoś, kto wyłamywałby się z kanonu bohaterów opowieści fantasy (mamy więc odważnego, czarującego młodzieńca, wierną księżniczkę, zdolnego do poświęceń mędrca, rabusia, który pod koniec okaże się być mężny i szlachetny itd.), a od ilości błędów inscenizacyjnych i nazbyt widocznych efektów specjalnych niejednego rozboli głowa. Z kolei główny bohater (kompletnie zapomniany dziś Ken Marshall) wydaje się być raczej zlepkiem znanych postaci (na dokładkę wygląda niemal identycznie jak młody Richard Chamberlain), niż kimś, kto mógłby zachęcić widzów do odwiedzenia kina.
Pomimo to Krull dzielnie się broni, głównie dzięki pomysłowości twórców, pozwalającej na zręczne łączenie ciekawych motywów w spójną, wciągającą całość. Na ekranie zobaczymy więc mrocznych rycerzy, zamieniających się po śmierci w zakrwawione ślimaki (!), samotnego, ale niezwykle skutecznego w walce cyklopa, który nie dość, że zna dokładny moment własnej śmierci, to jeszcze potrafi pokazać przeznaczeniu środkowy palec i uratować bohaterów w kluczowym momencie i, przede wszystkim, magiczne konie, które pędzą tak szybko, że zostawiają za sobą smugę efektownego dymu. Na szczególne wyróżnienie zasługuje jednak design Czarnej Fortecy, ponurego, odrealnionego miejsca, przypominającego surrealistyczne obrazy Salvadora Dali. Naprawdę chciałbym, żeby jakikolwiek współczesny film fantasy głównego nurtu cechowała taka wizualna pomysłowość, jaka udzieliła się twórcom Krulla.
Pomimo wad produkcję Petera Yatesa nawet dziś ogląda się z przyjemnością, a pompatyczna, grająca w tle niemal bez przerwy muzyka Jamesa Hornera tylko potęguje wrażenie obcowania ze staroszkolną, fantastyczną przygodą.
Tekst z archiwum film.org.pl.