SPAGHETTIMAN. Absurdalnie zabawny film superbohaterski
W rzeczywistości często pojawiają się tutaj produkcje o nieco wyższych budżetach, którym zamiast “Z”, przyznalibyśmy klasę “B”. Powód jest banalny – zbyt często musiałbym odradzać sięganie po filmy, które i tak zna może piętnaście-dwadzieścia osób (nie licząc twórców) na całym globie. Od czasu do czasu zdarzają się jednak perełki “gorszego sortu”, a Spaghettiman to jedna z nich.
Tytuł mówi wszystko – skoro jest “man”, to musi być superbohater; skoro “spaghetti” to… makaron – Spaghettiman. Clark nie jest jednak kapłanem Latającego Potwora Spaghetti (już prędzej jest nim Jack Sparrow), przypomina bardziej Spider-Mana, któremu zamiast sieci z nadgarstków wystrzeliwują mączne sznury. Oczywiście mam na myśli Spider-Mana według Tobeya Maguire’a, wiadomo, że ten “prawdziwy” korzysta z wyrzutni. Historia Clarka jest rozwinięciem tego etapu działalności zmutowanego Petera Parkera, któremu zazwyczaj poświęca się nie więcej niż kwadrans filmu. To historia człowieka, jakich najpewniej pojawiłoby się bardzo wielu, gdyby uzyskanie supermocy bez morderczego treningu było faktycznie możliwe. To historia człowieka, który postanowił spieniężyć swoje zdolności i nawet nie wysilił się na zaprojektowanie imponującego, lateksowego stroju. Trampki, dżinsy, bluza i papierowa torba na głowie – tyle w zupełności mu wystarcza.
Spaghettiman wygląda tak, jakby do jego powstania konieczne było ściąganie składek od obsady, co dla części widzów może okazać się barierą nie do pokonania. Niektórzy z was mają studniówki czy wesela zarejestrowane w bardzo zbliżonej jakości, a nawet dzisiejsze seriale przyzwyczajają do znacznie wyższego standardu. Warto się jednak przełamać, bo w scenariuszu aż roi się od sytuacyjnych żartów i gagów bliskich stylowi Matthew Vaughna w Kick-Ass czy też Jamesa Gunna w Super. Wbrew pozorom ani nakręcenie amatorskiego horroru, ani nakręcenie taniego filmu akcji nie są równie dużym wyzwaniem, co stworzenie budżetowej komedii, która potrafi rozśmieszyć większe grono odbiorców niż jedynie rodziny twórców filmu (a i to pewnie tylko z grzeczności). Nad Spaghettimanem pracowały aż cztery osoby – reżyser oraz odtwórcy trzech kluczowych ról, można więc wysnuć wniosek, że historia rozwijała się także na planie, zawiera elementy, które aktorzy improwizowali już przed obiektywem.
Największym zaskoczeniem są choreografie scen walk. Owszem, mnóstwo w nich kiczu, ale tego, który sprawia, że uwielbiamy “złe filmy”, a w dodatku ewidentnie za każdym z pojedynków stał pomysł. Nie ma tutaj chaotycznego montażu typowego dla większości teraźniejszych produkcji rodem z Hollywood i chociaż żaden z wymierzonych ciosów nie wygląda, jakby włożono w niego wystarczająco dużo siły, aby mógł skrzywdzić, jako składniki niespełna półtoragodzinnego monumentu tandety zapewniają znakomitą rozrywkę. Najlepsze starcie, rzecz jasna, czeka nas w ostatnich minutach i już ono samo sprawia, że na reżysera Marka Pottsa warto zwrócić uwagę. Kto wie, może lada moment stanie za kamerą któregoś z Marvelowskich widowisk.
Heros, któremu jedyną słuszną recenzję mogłaby napisać Magda Gessler, pozornie wygląda na kolejny produkt mody na popkulturowe nawiązania i odniesienia. To, co jeszcze niedawno bawiło i ekscytowało, dzisiaj staje się wtórne, o ile nie trafi do rąk tak sprawnych, jak wszystkie cztery należące do braci Duffer. Spaghettiman jest jednak tego rodzaju przedsięwzięciem tylko w bardzo ogólnym zarysie, to superbohaterska opowieść, za którą nie stoi komiksowy kanon, nie ma w niej “nerdowskich” dysput i nikt nie rzuca “batmanami” czy “deadpoolami” na prawo i lewo. Potts za grosze stworzył w kostniejącej konwencji (choć trzeba przyznać, że Taika Waititi w Thor: Ragnarok zrobił mniej więcej to samo, lecz na bez porównania większą skalę) oryginalną, absurdalną komedię, o której warto napisać chociażby po to, aby tym razem do seansu zasiadło więcej niż piętnastu zapaleńców. Jeżeli nie wiecie, od jakiego filmu zacząć przygodę ze współczesnym kinem klasy Z, Spaghettiman będzie doskonałym wyborem.