LOCKE. Tom Hardy w filmie, który uwiera w najlepszy sposób
Tekst z archiwum Film.org.pl (2014)
To jest tak – facet jedzie i rozmawia przez telefon. Nic nie wybucha, oprócz emocji, nic nie iskrzy, oprócz kilku przekleństw wylatujących z jego ust. Jeden facet, jeden samochód, droga, światła i telefon. Może i nihil novi, pogrzebali przecież kilka lat temu Ryana Reynoldsa w „Buried”, dali mu komórkę i kazali widzowi siedzieć w trumnie, oglądając spektakl jednego aktora. Reynolds pogrzebany to lepszy Reynolds, ale jeśli już macie mnie zamykać w ciasnym pudełku obok jakiegoś aktora, to niech to będzie Tom Hardy.
W „Locke” Stevena Knighta obserwujemy bardzo przyziemny problem, niecodzienny, bo jednak skala dramatyzmu jest duża, ale jednak przyziemny. Ivan Locke to bowiem everyman, jedyne, co go wyróżnia, to stawka problemu zawodowego – jest bowiem budowlańcem, który zapina na ostatni guzik największy projekt budowlany w Europie. Projekt kosztujący miliony dolarów. Hektolitry betonu i jeden człowieczek, który ma to w tym momencie gdzieś. Trapi go coś innego, choć drugi problem ma wymiar mikro. Rodzina. Miłość. Knight jednak tak żongluje rozmowami telefonicznymi, posiłkując się zdolnościami aktorskimi Toma Hardy’ego, że jakoś te tony betonu oraz opętańcze rozmowy z szefem robią się małe wobec spraw osobistych. O wszystkim, co definiuje dzisiaj Locke’a jako ojca, męża, pracownika, a także – tak! – syna, dowiadujemy się podczas dwugodzinnej przejażdżki z Birmingham do Londynu. Mnie, podobnie jak bohatera, przez całą drogę, bolały od zaciskania zęby, a wbity w fotel tyłek również czekał, aby w końcu dojechać na miejsce. Bo po ostatnich zespoleniach samochodów z człowiekiem w „Drive” oraz serii o „Szybkich i wściekłych”, samochód znowu staje się strefą medytacji.
„Locke” uwiera. Uwiera w najlepszy sposób, a dzięki szybkiej ekspozycji bohatera, znamy go gdzieś mniej więcej już w połowie drogi jak siebie. Wspomniane uwieranie to wspólne doznanie jest, dla Locke’a, dla nas. Nie siedzę już więc w sali kinowej, średniej jakości fotele zmieniają się w miękkie siedzenie BMW, sięgam we wgłębienia na napoje, chcąc włączyć kierunkowskaz. Dawno nie czułem takiej immersji ze światem głównego bohatera, choć teoretycznie nie mogę się definiować z żadną z jego bolączek; ani nie kieruję wielkim projektem biznesowym, ani nie martwię się, jak wyjawić rodzinie ważną tajemnicę. Może tylko z jednym aspektem osobowości Locke’a się identyfikuję, ale to chyba wyłapie każdy, kto choć raz poczuł, że traci grunt pod nogami. Locke jest perfekcjonistą, niewzruszonym betonem, do którego wiele rzeczy dociera na oczach widza. Widzimy wycinek z momentu kulminacyjnego w jego historii, tak dobrze zarysowanej w dialogach. Powtarzająca się metafora pękniętego betonu to właśnie on, teoretycznie nieporuszony, ale gdy pęknięcie na materiale podpierającym wyższe kondygnacje się powiększa, budowla musi w końcu runąć. Nie chcę psuć zabawy z poznawania jego osobowości, ale myślę, że tropy DDA oraz niepogrzebanych demonów dzieciństwa są właściwe.
Podobne:
Właśnie. Hardy. Pamiętam, że mimo różnych recenzji po „The Dark Knight Rises” nikt nie ważył się kwestionować tego, że aktor ten, nawet gdy nosi kaganiec na połowie gęby, potrafi oczami zagrać więcej niż cała obsada „Czasu honoru”. Dajcie Hardy’emu jedną brew, zagra nią smutek, dajcie mu dwie brwi, zagra smutek przechodzący w rozbawienie. Jeśli będziecie łaskawi i pozwolicie mu też mówić, to pokaże Wam, czym są prawdziwe emocje w aktorstwie. Oczywiście widzę tutaj wiele twarzy, które mogłyby być na miejscu Toma, ale ten wybór wydaje się być najlepszy. Spójność i świeżość tej roli pozytywnie zaskakuje, zważywszy, że aktor grał ostatnio ikoniczne role. Tu nie ma ikony. Tu jest człowiek z krwi i kości. I tylko on, bo nawet nie zaprzątamy sobie głowy rolami „głosów” ze słuchawek, które mimo że wypadają prawdziwie, dopiero w konfrontacji z Hardym stają się bliskie widzowi.
To była krótka recenzja. Film jest dobrze zmontowany, są ładne zdjęcia, pulsująca muzyka, bla, bla, bla… To zresztą recenzja, w której mógłbym napisać tylko tyle, że mi się podobało, bo „Locke” jest właśnie taką przejażdżką wieczorem z kumplami. Adekwatna muzyka, dobre rozmowy, jest nawet pewien zabawny wątek o Polakach w Wielkiej Brytanii, czujemy się kumpelsko, ale opisać magię takiego tripu się nie da. I mimo że film się nieco dłuży na początku trzeciego aktu, to była dobra podróż. Prawdziwa.