KOS. Tarantino pod Racławicami [RECENZJA]

Zaczyna się jak pełnokrwisty western. W ciągnące się po horyzont rubieże wbiega nagle mężczyzna, za którym podąża trzech konnych. Oto chłop uciekł z folwarku bezwzględnego polskiego pana. Teraz czeka go bolesna kara fizyczna. Gdy szlachcic sięga po rózgę, jak spod ziemi wyrastają oni: ostatni sprawiedliwi. Tadeusz Kościuszko (Jacek Braciak) i jego wierny towarzysz – czarnoskóry Domingo (Jason Mitchell). Doktor Schultz i Django. „Coś za dużo przyjemności waść znajduje w tym dyscyplinowaniu” – rzuca samozwańczy stróż prawa, rozprawiając się ze szlachcicem i jego nędznymi pomagierami. Na pożegnanie Domingo raczy ich strzałem z pistoletu, zakładając się wcześniej, że trafi szlachcica w prawą nogę – trafia. W międzyczasie cudownie ocalony chłop ucieka w stronę zachodzącego słońca, nie dziękując nawet swoim wybawcom. „I ty chcesz z nimi robić powstanie?” – dopytuje Domingo. „O to bym się z tobą nie założył”.
Prolog dobiega końca, a my powoli zaczynamy zdawać sobie sprawę, z czym tak naprawdę mamy do czynienia. To nie kolejna nudna lekcja historii – superprzeciętna superprodukcja, na które w Polsce lekką ręką wyrzuca się miliony złotych. Wszystkie Bitwy pod Wiedniem i Raporty Pileckiego tego świata nie mają podjazdu do jakości Kosa. Suche fakty historyczne przegrywają w starciu z narracyjną atrakcyjnością – i to w jeszcze bardziej efektownym stylu niż Rosjanie pod Racławicami. Nikt tu nie odhacza obowiązkowych punktów programu, zaczerpniętych z biografii Kościuszki. Z pożytkiem dla widza: liczy się konsekwentnie poprowadzona, trzymająca w napięciu opowieść, w której przywódca insurekcji odgrywa istotną, ale wcale nie najważniejszą rolę. Życiodajny zastrzyk fikcji – oto, czego było trzeba filmom zabierającym nas w odmęty polskiej historii.
Zanim Michał A. Zieliński napisał scenariusz Kosa, pracował jako dziennikarz, publikując między innymi na łamach „Rzeczypospolitej” oraz „Gazety Wyborczej”. Trochę tak jak David Newman i Robert Benton, którzy przed realizacją Bonnie i Clyde’a realizowali się zawodowo jako redaktorzy „Esquire’a”. Swojego Arthura Penna Zieliński znalazł w postaci Pawła Maślony – autora pamiętnego Ataku paniki. Nie musiał zresztą długo szukać – wydatnie pomogła mu w tym zasłużona nagroda w konkursie Script Pro, zdobyta trzy lata temu.
Podczas seansu Kosa naprawdę trudno uwierzyć, że scenariusz wyszedł spod ręki debiutanta. Narrację cechuje ogromna, postmodernistyczna samoświadomość. Zieliński to bodajże pierwszy polski scenarzysta, który w umiejętny, bezpretensjonalny sposób nawiązał w swoim tekście do twórczości Quentina Tarantino. Paru już próbowało. Mariusz Kuczewski w Nie cudzołóż i nie kradnij, Jan Belcl we Wszyscy moi przyjaciele nie żyją. Obaj polegli, potykając się o pięty amerykańskiego idola. Zieliński podszedł do sprawy inaczej, dużo bardziej twórczo i oryginalnie. Z lekkością weterana, bez kompleksów i uniżonej czołobitności. Jego historia broni się sama. Intertekstualne odniesienia do Django i Nienawistnej ósemki są jedynie wartością dodaną, którą Zieliński wprowadził do scenariusza w sposób organiczny, naginając konwencję westernu do realiów XVIII-wiecznej Polski. Wszedł z rzeczonymi filmami oraz całym gatunkiem w dialog, szukając punktów wspólnych i wydobywając na powierzchnię różnice kulturowe. Absolutnie wspaniałe są sceny interakcji między granym przez Bartosza Bielenię chłopem a wyzwolonym, amerykańskim niewolnikiem. Bohaterowie porównują blizny, dyskutują na temat narzędzi, które wykorzystywali ich „właściciele” do wymierzania „sprawiedliwości”. Różnica między plantatorami z południa Stanów Zjednoczonych i polskimi szlachcicami okazuje się marginalna. Jedni korzystają z bicza, drudzy z rózgi albo kija. Jedni uprawiają bawełnę, a drudzy pszenicę.
Łączy ich nienawiść do ściśle określonej grupy społecznej, zdeterminowane biologicznie poczucie wyższości i patriotyzm na pokaz. Komediową perełką jest scena, w której Kościuszko przewodniczy obradom nobliwej, szlacheckiej braci. Na każde pytanie dobrze urodzony motłoch odpowiada kolektywnym okrzykiem, wiwatując na cześć ojczyzny oraz generała. Nie ma do zaproponowania nic poza wątpliwej jakości entuzjazmem: zebrana broń rozpada się w rękach, a do wojskowej mobilizacji chłopów szlachcice jakoś się nie kwapią. W końcu, kto zebrałby plony pod ich nieobecność? Kto zająłby się porzuconym na czas wojny folwarkiem? Szlachta w Kosie to zbiór Kmiciców sprzed przemiany w Babinica – zepsute moralnie warcholstwo, które najchętniej przepiłoby życie, umilając sobie czas znęcaniem się nad przedstawicielami niższej klasy społecznej. „Wy chyba nie lubicie wygrywać powstań, co?” – kwituje załamany Kościuszko.
Chłopi to natomiast ludzie z krwi i kości. Poniżeni i upodleni – nieformalni niewolnicy. Film Maślony pomaga zrozumieć, dlaczego niecałe sześćdziesiąt lat po insurekcji kościuszkowskiej doszło do rabacji galicyjskiej, jednocześnie gładko wpisując się w tendencję do demitologizacji sielskiego krajobrazu polskiej wsi. Do trudnej, przemilczanej sytuacji chłopów wraca się dzisiaj chętnie, zwłaszcza na obszarze literatury: w przeciągu kilku lat premierę miała Baśń o wężowym sercu Radosława Raka, Pańszczyzna i Warcholstwo Kamila Janickiego, Chłopki Joanny Kuciel-Fredryszak oraz Ludowa historia Polski Adama Leszczyńskiego. Ostatni z wymienionych autorów pełnił zresztą na planie Kosa rolę konsultanta historycznego.
Paweł Maślona jest w tej układance – tylko albo aż – odpowiednim człowiekiem w odpowiednim miejscu. Mało który polski reżyser potrafi zbudować i utrzymać napięcie z podobną maestrią. Udowodnił to w debiucie, a potwierdził w Kosie, który swoją drogą ma z Atakiem paniki więcej wspólnego niżby się to mogło na pierwszy rzut oka wydawać – zwłaszcza pod względem konstrukcyjnym. Kilka wątków prowadzonych równolegle, które splatają się ze sobą i znajdują rozwiązanie w zamkniętej przestrzeni szlacheckiego dworku. Emocje buzują, podczas gdy bohaterowie – z jednej strony Kościuszko i Domingo, z drugiej zaś grany przez Roberta Więckiewicza rotmistrz Dunin – prowadzą między sobą grę: dosłownie i w przenośni. Stawka przy karcianym stole okazuje się dużo wyższa niż kilka złotych monet i bogato zdobionych pistoletów. Z życiem ujdzie ten, kto zachowa więcej zimnej krwi i wywiedzie przeciwnika w pole.
Przez półtorej godziny Kosa ogląda się jak na szpilkach – Maślona i Zieliński rozgrywają swoją partię ze zręcznością sztukmistrza. Podążają śladem Tarantino: okazjonalnie rozbrajają napięcie czarnym humorem oraz celnym one-linerem, aby za chwilę znów przycisnąć pedał gazu. Prawie do samego końca trzymają widza w szachu, przechylając szalę raz na jedną, raz na drugą stronę. Z lekka rozczarowujący okazuje się dopiero krwawy finał filmu – przewidywalny i dość chaotyczny pod względem inscenizacyjnym. Trup ścieli się gęsto, ale pożądany efekt katharsis nie następuje. W punkcie kulminacyjnym zabrakło charakterystycznej dla autora Pulp Fiction precyzji – i wspominam o tym tylko dlatego, że owa precyzja stanowi immanentną cechę całej reszty Kosa.
Nowy film Maślony to triumf wyobraźni i narracyjnej swobody. Środkowy palec wymierzony we wszystkie pompatyczne, nieznośne freski historyczne. A jednocześnie dowód na to, że najlepsze scenariusze wcale nie muszą być pisane przez absolwentów ekskluzywnych szkół filmowych. Dyplom nigdy nie zastąpi kreatywnego myślenia. Do świata kina można trafić na wiele różnych sposób, o czym na polskim podwórku przypominają nam dzisiaj takie osoby jak Jakub Żulczyk, Szczepan Twardoch czy Michał A. Zieliński. Każdy film zaczyna się w końcu od zapisanego na kartce papieru bądź na ekranie smartfona pomysłu – a pomysł scenarzysty Kosa był, co tu dużo mówić, wybitny.