BITWA POD WIEDNIEM. Infantylna, arogancka laurka
Tekst z archiwum Film.org.pl (2012)
Trochę czasu od premiery Bitwy pod Wiedniem już minęło i emocje (głównie negatywne) powoli zaczynają opadać. Może nie wszyscy film widzieli, ale wszyscy z pewnością o nim czytali. A było co czytać: o partackiej realizacji, o wilkołakach, o tych szkołach, które na pewno pójdą i o duecie producent-reżyser, który żali się w mediach, przy każdej okazji pochylając się nad biedakami nie potrafiącymi docenić ich starań. Wszystko, co dało się wyśmiać, zostało już wyśmiane, w końcu otrzymaliśmy wdzięczny materiał do ostrzenia szyderczego pióra. Pisać jeszcze raz to samo i powtarzać po innych, ścigając się jedynie w wymyślaniu coraz to bardziej złośliwych uwag dla zabawy? Da się. Jednak skoro Bitwa… to podobno jeden z najgorszych filmów ostatnich lat, to może warto byłoby spojrzeć dokładniej na to, co ma w środku, nie zatrzymywać się na warstwie realizacyjnej. W końcu produkcja ta nie jest zła dlatego, że komputerowo wklejone tła wykonane są słabiej niż w Świecie według Kiepskich, a sceny batalistyczne budzą uśmiech politowania.
Bitwa pod Wiedniem jest zła pomimo tych faktów.
Bitwa pod Wiedniem to film w pierwszej kolejności religijny, dopiero potem (w pewnym stopniu) historyczny. Można było przypuszczać, że umieszczony przez reżysera w dłoni granego przez F. Murraya Abrahama Marka z Aviano krzyż Jana Pawła II będzie symbolizował dialog i próbę pojednania. Ba, film nawet zaczyna się cytatem, którego sens można zawrzeć w słowach „problemy teraźniejszości wynikają z niezrozumienia przeszłości”. Czyli: waśnie i konflikty były zawsze, teraz musimy wspólnie pracować nad tym, aby nie powtórzyły się nigdy więcej. Można kręcić nosem, że nauka taka jest mało porywająca i intrygująca, ale jest ona jednocześnie niezwykle cenna i rozsądna. Tak, między chrześcijaństwem a islamem są przepaście nie do zasypania, ale należy szukać nowych dróg prowadzących do porozumienia i wyznawcy obu religii muszą aktywnie w tych poszukiwaniach uczestniczyć, starając się zrozumieć punkt widzenia tych drugich. Nie ma alternatywy. W końcu będziemy żyć obok siebie tak czy siak, więc trzeba nauczyć się prowadzić dialog. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jeden drobny szczegół.
Bitwa pod Wiedniem nawet nie stara się przekazać podobnej nauki.
Niewiele warta propaganda
To, co Renzo Martinelli i spółka proponują, trudno nazwać dialogiem. Fakt, film zwraca uwagę na to, że konflikt nie prowadzi do niczego konstruktywnego, ale nie próbuje szukać przyczyn i sposobów zażegnania sporów, w tej kwestii nie ma do powiedzenia zupełnie nic. Chrześcijanie to „ci dobrzy”, muzułmanie to „ci źli”, demonizowani niemal na każdym polu. Jeśli muzułmanie nie odrzucą swojej wiary, wyrzucając gdzieś w kąt zieloną flagę Proroka… będziemy z nimi walczyć najwyraźniej do końca świata. Czyli w dużym skrócie: zaczniemy z wami rozmawiać dopiero wtedy, gdy przyznacie nam rację. Trudno pozbyć się wrażenia, że nie tylko nosi to znamiona krzyżackiego myślenia, ale jest również, cóż… niedojrzałe.
Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że Bitwa pod Wiedniem w kilku momentach niemal szczuje na siebie wyznawców różnych religii. Pierwszą rzeczą, która ukłuła mnie w szczególny sposób, był oryginalny tytuł filmu: September Eleven 1683. Narzucające się skojarzenia są tak oczywiste, że aż głupio mi o nich pisać. Martinelli wspomina atak na World Trade Center z 2001 roku, manipulując faktami i „zapominając”, że faktyczna bitwa miała miejsce dzień później. Idzie jednak jeszcze dalej, wkładając w usta Kary Mustafy słowa groźby, według której jego porażka niczego nie zmieni, bo zawsze pojawi się następny Wielki Wezyr, który zjednoczy wyznawców Allaha i nie spocznie, póki każdy kościół w Europie nie zostanie zamieniony w meczet. A z drugiej strony są jeszcze naiwne wywody istniejące wyłącznie „ku pokrzepieniu serc” – chrześcijaństwo przetrwało Wiedeń, przetrwało WTC, przetrwa więc również każdy następny atak.
Panaceum na całą sytuację jest przedstawione w scenie rozmowy Marka z Aviano ze starym Arabem, żyjącym od lat gdzieś na włoskiej prowincji. W pierwszej chwili mnich ratuje Araba przed linczem ze strony rozwścieczonej bandy lokalnych mieszkańców, a później tłumaczy mu, że jedyną nadzieją dla niego są jego dzieci, bo może one w końcu zrozumieją, że jest tylko jedna prawdziwa religia. Być może w założeniu twórcy starali się przyjąć postawę zatroskanych i przejmujących się losem innowierców dobroczyńców, ale po głowie tak naprawdę chodzi mi tylko jedno słowo: arogancja. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak wielki tupet trzeba mieć, żeby napisać coś takiego. Główny bohater najpierw ratuje życie innemu człowiekowi, a za chwilę tłumaczy mu, że tak naprawdę sam jest sobie winien. I pochyla się nad nim jak nad dzieckiem.
A na początku filmu myślałem jeszcze, że nie wszystko stracone. Dlaczego? Jak mało który film tego typu Bitwa pod Wiedniem podejmuje (na chwilę) temat krytyki pozornej religijności, która skupia się na mało istotnych szczegółach – relikwiach, gestach i ceremoniałach. Jednak niezmiennym pozostaje fakt, że ten film to laurka od katolików dla katolików, coś w stylu poklepania po plecach i stwierdzenia „jesteśmy fajni”. Infantylna, arogancka, zapatrzona w siebie i przeświadczona o własnej nieomylności. Nie ogląda się na nikogo, nie nawołuje do rozmowy, nie stara się zmobilizować do myślenia. Tak bardzo, że nawet sami katolicy po seansie mogą odnieść słuszne wrażenie obcowania z niewiele wartą propagandą.