NIENAWISTNA ÓSEMKA. Tarantino zabłądził
Nigdy nie sądziłem, że doczekam się od Tarantino filmu, który będzie dla mnie zbyt Tarantinowski. Wyznaję to z bólem, bo musicie wiedzieć, że od lat jestem oddanym fanem twórczości autora Pulp Fiction. O czym zatem może świadczyć przesyt Tarantino-pierwiastka u tak wiernego widza, jak ja? Z ręką na sercu mogę zapewnić czytających te słowa, że nie chodzi o naturalnie przebiegające w każdym z nas zmiany filmowego smaku. Nie lubię szafować takimi określeniami jak twórcze wypalenie czy popadanie w formę, dlatego postaram się ująć rzecz najłagodniej jak potrafię – tym razem Quentin Tarantino jakimś cudem zabłądził na własnym podwórku.
By odpowiedzieć na pytanie, jaki jest jego najnowszy film, proponuję następującą analogię. Przypomnijmy sobie genialną sceno-sekwencję z Bękartów wojny, w której major Hellstrom demaskuje porucznika Hicoxa w tawernie La Louisiane. Przypomnijmy sobie mistrzowski rytm przydługich, lecz nie zbyt długich dialogów, generujących w widzu napięcie nie do wytrzymania, miłosiernie rozładowane przez reżysera w ciągu kilku krwawych sekund. A teraz wyobraźmy sobie dwie, trzy analogiczne sceny, rozciągnięte do niemal trzygodzinnej fabuły, pozbawione odpowiedniego rytmu i dynamiki, a przez to wyprane z emocjonalności wyżej przywołanej sekwencji piwnicznej. Dodajmy do tego element tajemnicy, bo – inaczej niż przy Bękartach – w najnowszym filmie Tarantino nie mamy pojęcia, kto jest kim, kto kłamie, a kto mówi prawdę. Wyobraźmy sobie to wszystko, a będziemy mniej więcej wiedzieli, czym Nienawistna ósemka być próbuje, a co – niestety – średnio jej wychodzi.
Wspomniany element tajemnicy, przywołujący na myśl skojarzenia z powieścią detektywistyczną lub rasowym thrillerem spod znaku Alfreda Hitchcocka, jest u Tarantino zupełną nowością. Owszem, jego postacie znane są z udawania kogoś, kim nie są, jednak w tym wypadku autor Wściekłych psów po raz pierwszy zabawia się z horyzontem wiedzy nie tylko bohaterów, ale też widzów tego kameralnego spektaklu. Jeśli natomiast chodzi o fachowo wygenerowany, upiorny klimat pierwszego w karierze Tarantino quasi-dreszczowca, na laury zasługuje tylko jedna osoba. Do niespokojnego snu już w znakomitej sekwencji otwarcia ukołysze nas mroczna kompozycja Ennia Morriconego, który po trzech dekadach dał się namówić na powrót do tematyki westernowej.
Jeśli po seansie „Nienawistnej ósemki” coś w nas pozostanie, to nie mam wątpliwości, że będzie to właśnie muzyka genialnego Włocha.
Niestety, Ósemka kuleje na poziomie scenariusza, co z uwagi na pisarski talent reżysera powinno niepokoić. Owszem, jest tam kilka dobrych kwestii, jak świetny monolog Tima Rotha o sprawiedliwości i samosądach, jednak podobne teksty stanowią tutaj jedynie przebłyski z czasów scenariopisarskiej sprawności Tarantino. Dialogom w Nienawistnej ósemce brakuje oczekiwanego przeze mnie polotu i błyskotliwości. Dotychczas z każdego filmu Amerykanina wychodziłem z głową pełną skrzydlatych one-linerów, które na zawsze wpisywały się do mojego kinofilskiego słowniczka już w momencie ich usłyszenia. Z Nienawistnej ósemki wyszedłem skołowany, nie mogąc przypomnieć sobie choćby dwóch podobnych tekstów. Nie przemawia do mnie również struktura opowieści z mało funkcjonalnym i zupełnie niepotrzebnym podziałem na rozdziały, a także zupełnie nietrafiony pomysł z tu i ówdzie wprowadzaną narracją z offu. Pamiętając o doskonałej znajomości historii kina i warsztatowej erudycji Tarantino, byłem w ciężkim szoku, że autor Nienawistnej ósemki pozwolił sobie na błąd w postaci filmowej tautologii – równoczesnego pokazania na ekranie i werbalnego oznajmienia zza kadru tego samego zjawiska, co w filmie wypada po prostu głupkowato. Można by nawet wybaczyć ten podręcznikowy błąd, gdyby nie to, że za chwilę narrator funduje nam informację: „Bohater X zrobił Y, dlatego rozdział nazywa się Z”. Gdybym był delikatny, pomyślałbym, że Tarantino próbuje mnie obrazić.
Od strony fabularnej scenariusz nie ustrzegł się potknięć, a nawet łatwizny. Jeśli w sekwencji piwnicznej w Bękartach wojny i wszystkich jej siostrzanych scenach/sekwencjach w którymkolwiek filmie Tarantino podskórnie wiedzieliśmy, że kabała nie skończy się dobrze, wszystkie trupy, którymi reżyser ścielił podłogi, wydawały się naturalną konsekwencją poprzedzających wydarzeń czy przypadków. Wszystkie wynikały z działań postaci, kierowanych wiernością wobec własnych charakterów, nadanych im przez scenarzystę. W najnowszym filmie Tarantino trupy sprawiają wrażenie celu samego w sobie. Niemal każdy plot twist w Nienawistnej ósemce polega na niespodziewanym i bezmyślnym zrobieniu dziury w którymś bohaterze, za którym to plot twistem podąża kolejny, polegający – znowuż – na wystrzeleniu „znienacka” kolejnego otworu w kolejnej nieszczęsnej postaci.
W Nienawistnej ósemce Tarantino popełnia również największy błąd obsadowy w dotychczasowej karierze. Mowa o Channingu Tatumie, kreującym chyba najmniej charyzmatyczną postać, jaką zdarzyło mi się oglądać w filmach zdobywcy Złotej Palmy. Podobno istnieje kategoria Tarantino actor, o której reżyser wspomina w wywiadach. Ponoć nie każdy potrafi w naturalny sposób wygłaszać specyficzne teksty, napisane przez filmowca. Jeśli to prawda, Channing Tatum stanowi zaprzeczenie kategorii Tarantino actor, a zważywszy, że przecież sam reżyser jest twórcą tejże, powody stojące za obsadzeniem Tatuma są dla mnie tajemnicą. Żeby jednak nie było tylko ponuro, zaznaczę z nieskrywaną przyjemnością, że wierna stajnia Tarantino actors, z Kurtem Russellem, Timem Rothem i Samuelem L. Jacksonem na czele daje prawdziwy koncert charakterów. Jeśli zaś chodzi o powiew świeżości, to – dla równowagi po wpadce z Tatumem – nie sposób pominąć w tym aktorskim zestawieniu prawdziwej perły w obsadzie Nienawistnej ósemki, czyli w pełni zasłużenie nominowanej do Oscara Jennifer Jason Leigh.
Równie upiornie, a zarazem karykaturalnie zagranego obłędu nie widziałem w kinie od czasu „Mrocznego rycerza”, w którym Heath Ledger wirtuozersko wcielił się w arcyłotra Jokera.
Jeśli miałbym za coś pochwalić pracę samego reżysera, byłoby to niewątpliwie wyczucie klaustrofobicznej (choć nie tylko!) przestrzeni. Tarantino w Nienawistnej ósemce po raz kolejny pokazuje się nam jako wytrawny choreograf kadru. Z prawdziwym wdziękiem potrafi operować jakże spokojną w tym wypadku kamerą, rejestrującą przez większość czasu tylko jedno pomieszczenie. W intymnej przestrzeni komponuje niepodrabialne obrazy, będące w stanie ująć to, co trywialne, w Quentinowy cudzysłów i wynieść do rangi poezji przemocy. Jak wspomniałem, sensu w niej niewiele, ale kto powiedział, że poezja musi być sensowna? Czasem po prostu wystarczy, że jest poezją.
Podsumowując, wiele wpadek i przede wszystkim pusta wtórność znaczą najnowsze dzieło Quentina Tarantino. Mimo że wszystkie jego filmy są do siebie podobne, dopiero przy Nienawistnej ósemce zmuszony jestem orzec, że ulubieniec braci Weinstein się powtarza. Bo czy poprzedni film reżysera – Django – można nazwać odgrzewanym kotletem? Myślę, że film o czarnoskórym wyzwoleńcu z jednej strony, oczywiście, stanowi kwintesencję stylu Tarantino, lecz z drugiej – jakże świeżym i odkrywczym jest dziełem! Podoba mi się eksperymentowanie w Nienawistnej ósemce z nowymi gatunkami i uważam, że tę właśnie drogę – choć z większą werwą i śmiałością – Tarantino winien obrać w najbliższej przyszłości. Życzę mu tego z całego serca.
korekta: Kornelia Farynowska