KOD ZŁA. Milczenie ZŁOwiec [RECENZJA]
Co jakiś czas jest podnoszona dyskusja, czy istnieje taki byt jak elevated horror, czyli współczesna, intertekstualna odsłona gatunku kina grozy. W założeniach nurt został oparty o liczne ukryte podteksty, autorski ton wypowiedzi, głębię psychologiczną, ale też filozoficzną. Wielu starszych pokoleniem reżyserów mogłoby wątpić, że jest to rzeczywiście nowe zjawisko, bo przecież ten gatunek nigdy nie był oparty wyłącznie o wartość rozrywkową i próbę straszenia odbiorców. Najczęściej jako przykłady wymieniane są dzieła od Roberta Eggersa, Ariego Astera czy Jordana Peele’a i przede wszystkim studia A24. Trzymając się tej nomenklatury, często stosowanej zresztą niecelnie, otwartej na wiele niespójnych interpretacji, Kod zła Osgooda Perkinsa okazuje się podręcznikowym przykładem elevated horroru. Jest przy tym pierwszym tak dokładnym zastosowaniem tego dyskusyjnego paradygmatu od naprawdę dawna, ale co ważniejsze – naprawdę dobrym filmem. Perkins, podobnie jak przykładowo Ti West w X, Pearl i MaXXXine, ma ogromną pasję do historii kina grozy, wykorzystując już dawno odrzucone rozwiązania techniczne i stylistyczne z ery analogowej. Obydwaj są obdarzeni zdolnością do zdumiewającego zakorzenienia swoich filmów w estetyce z przeszłości.
Kod zła wyraziście pachnie dreszczowcami z lat 90., z Milczeniem owiec i Siedem na czele. Zamiast jednak stawiać na zabawę wykorzystanymi figurkami, lekki ton i mrugnięcia okiem, proponuje immersję w świat przedstawiony, złożony z klocków z innych filmów, ale złączonych razem silnym spoiwem autorskiej dojrzałości. Do gatunku posępnego kryminału spod znaku neonoir, osadzonego w apatycznym świecie pozbawionym jakiejkolwiek nadziei, z czasem trwania seansu zostaje zaaplikowane coraz więcej satanistycznego i brutalnego horroru. Film czerpie więc garściami z wielu innych zasłużonych realizacji, ale paradoksalnie pozostawia po sobie wrażenie świeżości.
Gęstość charakteru i zbudowanego nastroju w filmie, wobec którego takie słowa jak „ponury” albo „złowróżbny” byłyby eufemizmami, jest ustawiony nie tylko za pomocą wybitnej klasy operatorki i oświetlenia, ale także poprzez strategicznie wybranych tutaj aktorów. W roli głównej występuje Maika Monroe, mocno siedząca od lat w najróżniejszych horrorach, a znana przede wszystkim za sprawą epokowego Coś za mną chodzi. Wcielając się w Lee Harker, agentkę FBI, wybiera aktorstwo minimalistyczne, które trafnie łączy się ze zmęczeniem i fatalizmem jej postaci. Bohaterka wie, że śledztwa, którego się podejmuje, nie da się wygrać – można je tylko mniej lub bardziej przegrać. O jej rozczarowaniu, nieprzepracowanym bólu z dzieciństwa i niemożności odrzucenia sfery prywatnej w trakcie kryminalnego dochodzenia mówią przede wszystkim oczy – smutne, ale też dokuczliwie obojętne.
Reżyser w strategii voyeuryzmu stosuje kamerę śledzącą protagonistkę i to z jej perspektywy opowiadana jest akcja. Wykorzystuje stopniowe, powolne najazdy kamery, które potrafią być dużo bardziej przerażające niż standardowe jump scare’y w tego typu filmach. Swoją drogą te tutaj prawie nie istnieją, mimo że kilkukrotnie w trakcie seansu może się wydawać, że zaraz się ukażą. Samo oczekiwanie na zło, które ostatecznie nie zjawia się, bo jego obecność jest wielopiętrową, wszechobecną tajemnicą, to szczera esencja ludzkiego strachu. Podobnie jak w swoim debiucie: Złu we mnie Perkins jest zafascynowany mrokiem, ciemnością, a także tym, co niewyraźne, tym, czego nie widać i pozostaje skryte poza kadrem. Gdyby z kolei ten film był wierszem, to jego podmiotem lirycznym byłoby zło albo diabeł. Obydwa słowa są odmieniane w dialogach przez wszystkie możliwe przypadki. Poetyckość filmu jest osiągana poprzez wmontowane wizualne symbole. Jak mantra powracają retrospektywne mgnienia dzieciństwa, bulgocząca gęsta krew oraz czerwone węże – oznaczające nieustannie czyhające zagrożenie. Sygnalizują również, jak bardzo na granicy panowania nad własnymi emocjami jest protagonistka filmu.
Zupełnym przeciwieństwem Harker jest obecny w oryginalnym tytule Longlegs, zagadkowy antagonista, portretowany przez Nicolasa Cage’a. To była odważna decyzja marketingowa, aby twarzy postaci psychopaty zupełnie nie pokazywać w materiałach promocyjnych – tylko na jednym plakacie znalazły się jego upiorne oczy. Przypomina to przypadek Siedem Davida Finchera i ukrywanie faktu, że Kevin Spacey wcielał się tam w głównego złoczyńcę. Szaleństwo Cage’a, choć dobrze nam wszystkim znane, po raz pierwszy znalazło się w tak złowieszczym kontekście i robi ogromne wrażenie w kilku intensywnych scenach. Wytworzony przez overacting styl bycia ukrywa realne zamiary, a także sens niecnych działań postaci. Odbywa się to na wzór Jokera lub Charlesa Mansona i tylko w rękach pewnego swego twórcy mogło okazać się na miejscu w tej posępnej aranżacji. Całe szczęście Osgood Perkins zgrabnie łapie balans tonu, który chce zaproponować, i ma go rozpisany do perfekcji. Na punkt widzenia Longlegsa reżyser ma także osobny pomysł obrazowania. Zjawiskowo skąpany w czerwonym świetle pokój psychopaty, oblepiony szatańskimi znakami i zagracony złowrogimi rekwizytami, przypomina estetykę włoskich filmów giallo albo przestrzeń diabelską z serii Naznaczony. Ten świat jest odrębny względem szarej i zimnej monotonii agentów FBI.
Reżyserem będącym niedaleko stylem do Osgooda Perkinsa jest David Lowery, autor m.in. Ghost Story i Zielonego Rycerza. Obaj panowie mają upodobanie do mieszania estetyki horroru z baśnią. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka Kod zła wydaje się odmienny od takiego podejścia, to po przeanalizowaniu sensów opowiadania okazuje się postmodernistyczną, sceptyczną trawestacją bajki o trzech świnkach. Rodzina zostaje tu zakwestionowana jako bezpieczna forteca strzegąca podstawowych wartości. U Perkinsa jawi się jako chwiejna struktura społeczna, nawiedzana przez ustawiczne puknięcia obcych do drzwi, tak łatwa do zburzenia. Zło raz wpuszczone do domu już nigdy z niego nie wyjdzie – zdaje się ostrzegać reżyser. Tak jak wspomniana bajka braci Grimm uczy, że wspólnota familijna, jej ciepło i dobro zwyciężą każdą niedogodność, także mrocznego wilka, tak tutaj konstatacje są przeciwne. Finał filmu to triumf podłości nad niewinnością. Perkins jednak, w odróżnieniu od Lowery’ego, częściej jest skory odstawiać na bok swą wrażliwość i optymistyczne spojrzenie, dużo mocniej dystansując się od dramatów przeżywanych przez swoich zakleszczonych bohaterów. Skupioną i surową ręką, bez sentymentów roztrzaskuje spokój własnych postaci od środka, poprzez przemyślany w każdym calu odosobniający, chłodny język wizualny.
Skutkiem popularności nurtu elevated horror – przy swych niebotycznych założeniach, drobiazgowej inscenizacji, bogactwie znaczeń i ewidentnego przymierzania się do „wielkości” – jest to, że od czasu do czasu w jej ramach może wyjść bełkotliwa i niespełniona parodia gatunku. Jako przykłady można tu podać Men albo zeszłoroczne Bo się boi. Po seansie najnowszego filmu Perkinsa pozostaje pewność, że nowa fala horroru wciąż trwa i nie umarła przy okazji żadnego z powyższych potknięć. Kod zła pozostawia widza w przygnębieniu, ale bynajmniej nie nad stanem konwencji – tutaj bowiem oferuje bezsprzeczne uznanie, radość, że mamy jeszcze filmy grozy, które można tak dogłębnie przeżyć. Dajmy jednak sobie jeszcze trochę czasu od seansu, by zastanowić się, czy rzeczywiście mamy tu do czynienia z arcydziełem, a może jedynie (i aż) z bardzo dobrą realizacją, która robi wrażenie tu i teraz. Ja sceptycznie uznaję, że jednak nie zmieni całej konwencji i nie nada jej nowego toru. Nie będziemy tak często wracać myślami do tego filmu, a jego głębia znaczeniowa nie jest wcale tak pochłaniająca, jak jego zewnętrzna estetyka. Niemniej, jeśli przy okazji Zła we mnie albo Małgosi i Jasia Osgood Perkins nie trafił do notatników kinomanów jako jeden z pierwszorzędnych autorów arthouse’owych horrorów, to teraz bez wątpienia zajmie tam jedną z wyższych pozycji.