search
REKLAMA
Recenzje

MAŁGOSIA I JAŚ. Mroczna magia klasycznej baśni

Krzysztof Walecki

2 lutego 2020

REKLAMA

Ostatni raz, kiedy widzieliśmy Jasia i Małgosię na dużym ekranie, było to w Hanselu i Gretel: łowcach czarownic, gdzie rodzeństwo wyrosło na doskonale wyszkolonych zabójców potworów. Nie od dziś kino karmi się baśniami w sposób daleki od literackiego oryginału – najczęściej mamy do czynienia z ich infantylizacją, przeznaczoną dla najmłodszych zamianą mroku w światło, lub postmodernistyczną zabawą, pozbawioną powagi i mądrości pierwowzoru. W obu przypadkach zdarzają się chlubne wyjątki, ale coraz rzadziej spotykamy się z próbami dosłownego przełożenia poetyki baśni na język kina. Z tego też powodu Małgosia i Jaś Osgooda Perkinsa jest propozycją o szczególnym znaczeniu, gdyż nie tylko oferuje nam powrót do mrocznego dziedzictwa braci Grimm w swym najbardziej złowieszczym wydaniu, ale również – co sugeruje sam tytuł – każe nam spojrzeć na nią z nieco innego punktu widzenia.

Biedne rodzeństwo, pozbawione ojca i z matką na skraju załamania nerwowego, szuka dla siebie miejsca. Znajdą je oczywiście w chacie czarownicy (Alice Krige, Lunatycy, OA), gdzie zapachy ciasta i widok suto zastawionego stołu zachęcą do wizyty głodnych Jasia i Małgosię (grają ich mały Samuel Laekey oraz znana z To Sophia Lillis). Przyjdzie również i moment, gdy dzieci przejrzą na oczy i zorientują się, że wybawienie jest w rzeczywistości śmiertelną pułapką, ale zanim do tego dojdzie, stara kobieta zainteresuje się młodą dziewczyną jako tą, której może przekazać swą wiedzę.

Perkins nie kryje się z tym, że kręci film mocno odstający od współczesnego horroru, wybierając archaiczny, niemal telewizyjny format obrazu, niezwykle statyczną pracę kamery oraz elektroniczną muzykę Robina Couderta (Maniac, Zemsta), bliską dokonaniom Tangerine Dream sprzed 40 lat. Przed filmem wyświetla się nawet logo i muzyka słynnej w latach 80. wytwórni filmowej Orion! To wszystko decyduje o pewnym poczuciu baśniowości, jeśli tę traktujemy jako coś zamierzchłego, skrytego w naszej świadomości lub podświadomości i wyciągniętego na wierzch dzięki użyciu takich, a nie innych środków stylistycznych. A ponieważ służą one opowieści, którą każdy z nas doskonale poznał, gdy był dzieckiem, wrażenie doświadczenia jej na nowo, już ze świadomością całego jej mroku i niejednoznaczności, jest czymś niebagatelnym.

Głównym powodem, dla którego wydaje nam się, że słyszymy tę baśń po raz pierwszy, jest jednak spojrzenie na nią z perspektywy Małgosi, starszej i mądrzejszej od brata (postać ta zostaje po pewnym czasie zepchnięta na drugi plan), a przede wszystkim świadomej tego, w jaki sposób zaczynają patrzeć na nią mężczyźni. Bohaterka woli uciec do czarownicy niż dać się sprzedać obrzydliwym starcom za kawałek chleba i dach nad głową, równocześnie zachowując dystans do pozornie miłej dobrodziejki. Główną część filmu Perkins buduje wokół relacji kobiet, świetnie zagranych przez obie aktorki, próby narzucenia Małgosi punktu widzenia wiedźmy, która dała się pochłonąć przez zło i tego samego pragnie dla głównej bohaterki. Jest to novum w słynnej historii, wcalenie stojące w opozycji do tego, co wiemy, lecz wzbogacające znany utwór o wewnętrzny konflikt w Gosi, której pełne wątpliwości myśli co rusz słyszymy w monologach zza kadru (niekoniecznie najlepszy środek narracyjny).

Nietrudno dostrzec, że właśnie to przekonało Perkinsa do scenariusza Roba Hayesa. Nowy film podejmuje bowiem ten sam temat, który zawarty był już w polskim tytule debiutu reżysera, Zła we mnie. I choć Małgosia i Jaś nie idzie tak daleko w okrutnym przeświadczeniu, że zło siedzi w człowieku i czeka na odpowiedni moment, aby ujawnić się w swej przerażającej formie, sugeruje, że nawet dobre intencje nie pomogą, gdy natura zdecydowała niejako za nas, kim jesteśmy. Posępność tej tezy jest łagodzona przez treść samej baśni, której konstrukcji scenariusz mocno się trzyma. Mimo to dla Perkinsa pojęcie dobra wydaje się być iluzją – nawet morał tej wersji stanowi bardziej niepokojące pytanie niż naukę.

Są i inne zmiany. Chata może i nie jest z piernika, ale budzi natychmiastowy niepokój swym trójkątnym wyglądem i podobieństwem do obecnego w prologu obrazu z postacią wpisaną w tę geometryczną figurę. Podobnie tajemnicze zakapturzone zjawy i czerwone światło w lesie, surrealistycznie wyglądająca piwnica w domu wiedźmy, a nawet poczucie zawieszenia między jawą i snem, kiedy główna bohaterka parokrotnie zastanawia się, czy to, czego przed chwilą doświadczyła, faktycznie się wydarzyło. Horror zawarty jest tu w ikonografii – baśniowej, fantastycznej, groźnej. Szkoda, że ostatecznie nie przekłada się to na strach.

Mój problem z Małgosią i Jasiem, jak również wcześniejszymi dokonaniami Perkinsa (wspomniane Zło we mnie oraz netfliksowe I Am the Pretty Thing That Lives in the House), dotyczy jednostajnego, powolnego tempa narracji, które w pewnym momencie kompletnie zabija moje zainteresowanie oglądaną historią. Trudno nie cenić tego reżysera za myśl, wizualną wyobraźnię i wyczucie horrorowej materii – jego twórczość obraca się wokół nieujarzmionej i nieprzeniknionej siły złego, który uderza w kruchą ludzką psychikę, a Perkins wykazuje się bezlitosnością w realizacji tego konceptu, jak żaden inny ze współczesnych reżyserów kina grozy. Uważam również, że Małgosia i Jaś to jego najlepszy film, gdyż baśniowa stylistyka wspaniale uzupełnia się z jego ulubionym tematem, a zdjęcia Galo Olivaresa, a zwłaszcza sposób kadrowania, ewokują tę mroczną stronę klasycznej opowieści. Całość jest niestety tak bardzo niezajmująca, że potrzebowałem dużych pokładów silnej woli, aby dotrwać do końca. Doceniam podjętą próbę, szanuję reżysera za konsekwencję, a nawet zachwycam się wizualną stroną całego przedsięwzięcia, ale zwyczajnie nie potrafię pokochać.

REKLAMA