COŚ ZA MNĄ CHODZI. Horror doskonały w swojej kategorii
Tekst z archiwum Film.org.pl
Po obejrzeniu Coś za mną chodzi Davida Roberta Mitchella przynajmniej jedna rzecz jest całkowicie pewna, reżyser skrupulatnie odrobił pracę domową z historii horroru. Amerykanie bardzo dawno nie zrobili w tym gatunku czegoś tak świeżego i oryginalnego, ale zarazem całymi garściami czerpiącego z tradycji tworzonej przez ostatnie dekady. Coś za mną chodzi uderza w różne dźwięki, zdecydowana część z nich wydaje się brzmieć znajomo, końcowy efekt wciąż pozostaje jednak osobnym utworem, dalekim od jakiegokolwiek plagiatu. Mitchell nie robi tego, co decyduje ostatnio o sukcesie większości horrorów wybijających się ponad poziom taśmowo produkowanych głupot o opętaniach. Nie bierze klasycznego schematu, wedle którego realizuje solidną, ale i mało odkrywczą historię. Jego pomysł jest dużo bardziej ambitny. Zakłada zabawę gatunkiem, nie uciekając jednak w prosty pastisz. Ogrywa dobrze znane tematy i nastroje, oddając jednocześnie pod osąd widza coś, czego nie widuje się na ekranach zbyt często.
O Coś za mną chodzi dobrze opowiadać poprzez grę w skojarzenia. Nad samym filmem lepiej nie rozwodzić się zbyt bardzo, ponieważ grozi to zepsuciem zabawy jaką można czerpać z seansu. W związku z tym faktem ograniczę się do opisu zdradzającego wydarzenia mające miejsce w trakcie pierwszych kilkunastu minut filmu. Jay jako jedyna z paczki przyjaciół umawia się na randki. Momentami jej wybranek zachowuje się jednak dosyć dziwnie. Dziewczynie niezbyt przeszkadzają jego ekscentryzmy, dlatego związek posuwa się do przodu. W końcu dochodzi do zbliżenia, po którym Jay zostaje wciągnięta do dziwnej i niebezpiecznej gry. Zgodnie z tytułem filmu Mitchella, za główną bohaterką „zaczyna coś chodzić”. Trzymając się mataforyki grozy można zatem powiedzieć, że stosunek seksualny jest w tym przypadku tożsamy z tym, czym dla wampira jest zaproszenie do przekroczenia progu domu. Na temat fabuły ani słowa więcej, pora na grę w skojarzenia.
Po kilkuminutowej burzy mózgów odbytej po seansie okazało się, że film otwiera w głowie całkiem sporo szufladek. Jest w nim coś z cielesnych fascynacji Cronenberga. W trakcie oglądania nie sposób nie pomyśleć o jego Dreszczach (1975), łączących ze sobą seks oraz śmiertelne zagrożenie ze strony atakującego ciało intruza. Jest to dziwne uczucie podpowiadające, że coś znajduje się za naszymi plecami, siedzi w kącie, obserwuje i wyczekuje dogodnego momentu na atak. Można odnaleźć to chociażby u Carpentera z lat osiemdziesiątych. Jest ciężka do zdefiniowania aura niewytłumaczalności charakteryzująca filmy podobne do Donniego Darko czy Phantasma, niepokój przywodzący na myśl opowieści pojawiające się w cyklach pokroju Strefy mroku i dreszczyk emocji charakteryzujący serie w stylu Czy boisz się ciemności?. Koledzy słusznie zauważyli, że sytuacja, w jakiej znajdują się bohaterowie przypomina historię wyreżyserowaną przez Martina Scorsese na potrzeby The Amazing Stories (Mirror, Mirror). Pojawia się również motyw, który od razu zapala w głowie lampkę podpisaną Hideo Nakata.
Skojarzenia przywołuje muzyka stworzona przez Disasterpeace. I tu ponownie należy wspomnieć o Phantasmie, ponieważ motyw przewodni skomponowany przez Freda Myrowa i Malcolma Seagrave’a z pewnością mógł być jedną z głównych inspiracji. Nie można zapomnieć również o Suspirii i genialnym soundtracku Goblina. Muzycznie bawimy się zatem późnymi latami siedemdziesiątymi.
Samo wykorzystanie funkcjonujących w obrębie gatunku motywów nie jest oczywiście gwarantem sukcesu. Mitchell doskonale zdaje sobie z tego sprawę. W Coś za mną chodzi nic nie wydaje się wciśnięte na siłę tylko po to, aby mrugnąć okiem do otrzaskanego w temacie widza. Wszystko służy opowiadanej historii, która sama w sobie pogrywa z niepisanymi zasadami amerykańskiego kina grozy. W końcu każdy z nas wie, że jeśli w mieście grasuje jakiś seryjny morderca lub panoszy się diabelska siła, za nic na świecie nie można uprawiać seksu, ponieważ wtedy ginie się na samym początku. Trzeba przyznać, że oparcie scenariusza na oklepanej zasadzie sprawdzającej się w ciętych z metra slasherach jest pomysłem dosyć przewrotnym. Co jednak najważniejsze, pomysłem, który się sprawdza.
Coś za mną chodzi to zdecydowanie jeden z najciekawszych horrorów ostatnich lat. To nie ten typ filmu, który próbuje przestraszyć cię przy każdej nadarzającej się sytuacji, nie ten, któremu zależy na maksymalnym zagmatwaniu fabuły i zaskoczeniu „oszałamiającym” twistem. Mitchellowi chodzi głównie o stworzenie klimatu. Właśnie dlatego tak ważne są tu zdjęcia (zresztą doskonałe – ach te amerykańskie przedmieścia!), muzyka oraz czerpanie ze źródeł, które swojego czasu z klimatycznym kinem grozy były w zasadzie tożsame. Nie twierdzę, że mamy do czynienia z czymś wybitnym. W drugiej połowie filmu twórca zaczyna się nieco gubić, potykać. Nie zmienia to jednak faktu, że w swojej kategorii Coś za mną chodzi sprawdza się doskonale. Gdyby Mitchell utrzymał intensywność pierwszej połowy byłbym skłonny wystawiać najwyższe oceny, tak nieco bardziej stonowane osiem z małym minusem.