NICOLAS CAGE – druga część filmografii aktora. Lata 2014-2023
Gdy blisko dekadę temu zabierałem się do pisania obszernego eseju o filmografii Nicolasa Cage’a, nie mogłem przypuszczać, że przez kolejnych dziesięć lat kultowy aktor dopisze sobie do dorobku dobrze ponad połowę tego, czego udało mu się dokonać przez poprzednich trzydzieści lat kariery. I tak oto w okresie 2014-2023 Nicolas Cage zagrał – i to niemal zawsze w głównej roli! – w 37 tytułach, podczas gdy pomiędzy swoim debiutem w roku 1982 a rokiem 2013 wystąpił w blisko sześćdziesięciu filmach. Jak nietrudno policzyć, kończący dziś 60 lat Nicolas wielkimi krokami zbliża się do swoistego kamienia milowego, jakim dla aktora bez wątpienia jest zagranie w 100 filmach. I choć jakość wielu produkcji, w których wystąpił, jest – mówiąc eufemistycznie – nieco dyskusyjna, to nie sposób nie uznać tego za wyjątkowe osiągnięcie.
Wielu znanych aktorów miewało w swojej karierze etapy, o których chcieliby zapomnieć – wystarczy wspomnieć nazwiska takie jak Mel Gibson, John Travolta czy Bruce Willis, choć akurat przyczyny obniżenia lotów przez tego ostatniego są czysto medyczne. Casus Nicolasa Cage jest natomiast całkowicie osobny, bowiem aktor ten niemal od początku kariery słynął z niekonwencjonalnych wyborów. Wystarczy wspomnieć tytuły takie jak Czas zabijania (1989), włoski dramat wojenny, czy Śmiertelna pułapka (1993), choć akurat ten wybór wytłumaczyć jest dość łatwo – ten średnio udany kryminał nakręcił brat Nicolasa, Christopher Coppola. O ile jednak do mniej więcej 2010 roku Cage wybierał projekty z dużym budżetem lub przynajmniej ze znanymi nazwiskami w ekipie, o tyle od roku 2014 zauważalny był już znaczny spadek jakości produkcji, w których się pojawiał. Za kamerami stawali coraz bardziej anonimowi reżyserzy, w obsadzie roiło się od trzecioligowych amatorów aktorstwa, a znaczna część filmów nie trafiała nawet do kin, lecz od razu do bibliotek VOD – i to nie tych premium. W przebogatym dorobku Nicolasa Cage’a co jakiś czas trafiały się jednak perły, na które warto było czekać, ale aby je odszukać, musimy bardzo dokładnie prześledzić filmografię Nicolasa od roku 2014.
2014
W swojej poprzedniej analizie dorobku Cage’a zatrzymałem się na roku 2013, a więc część drugą zacząć muszę od thrillera akcji Tokarev. Zabójca z przeszłości w reżyserii Paco Cabezasa. Spośród reżyserów filmów, w których Nicolas wystąpił w tamtym okresie, Hiszpan wyróżnia się zdecydowanie in plus. Już wtedy miał na koncie kilka udanych produkcji zrealizowanych w ojczyźnie, zaś w swoim anglojęzycznym debiucie na tyle zadowalająco poprowadził Cage’a i spółkę (m.in. Danny’ego Glovera i Petera Stormare’a), że w kolejnych latach miał okazję wyreżyserować m.in. odcinki głośnych seriali (Amerykańscy bogowie, Alienista). Tokarev niczym szczególnym się nie wyróżnia – ot, kolejna opowieść o zrehabilitowanym przestępcy, który musi powrócić na drogę zbrodni, gdy jego rodzinie zagraża niebezpieczeństwo. Film raczej do zapomnienia, ale w porównaniu z niektórymi produkcjami, które Nicolas popełnił w kolejnych latach, zrealizowany solidnie i zdecydowanie “oglądalny”.
Z konwencji kryminalnej Cage postanowił przeskoczyć w świat orientalnej historii – wyreżyserowany przez doświadczonego kaskadera Nicka Powella Banita opowiada o dwóch białych wojownikach wmieszanych w sam środek walki o tron w średniowiecznych Chinach. Z jednej strony trochę rip-off Ostatniego samuraja, z drugiej absolutnie spłycona historia, którą Powel starał się naprędce zamknąć w niespełna stuminutowym metrażu. Cage po kilku latach od premiery Polowania na czarownice przywdziewa zbroję krzyżowca, ale tym razem partneruje mu znacznie mniej utalentowana ekipa, z odwiecznie niespełnionym aktorsko Haydenem Christensenem na czele. Banita na Rotten Tomatoes może “pochwalić się” imponującą notą 4% od krytyków, choć – o dziwo – nie jest to negatywny rekord w dorobku Nicolasa, ale o tym już za chwilę. Film ratują odrobinę sceny batalistyczne, które – jak na ten poziom produkcji – zrealizowano zaskakująco solidnie.
Także w 2014 roku Cage dopisał do swojej filmografii jeden z najbardziej kuriozalnych i najzwyczajniej złych tytułów. Czasy ostateczne: Pozostawieni to kolejna produkcja wyreżyserowana przez zasłużonego kaskadera, Vika Armstronga (dublował m.in. Harrisona Forda w oryginalnej trylogii o Indianie Jonesie), ale to chyba jedyna interesująca rzecz, jaką o tym filmie można napisać. To koszmarnie zrealizowane “widowisko” katastroficzne / science fiction, zbudowane na absurdalnie złych efektach specjalnych, koszmarnym aktorstwie (Cage oczywiście nakrywa czapką wszystkich kolegów z planu, takich jak np. trzecioligowiec Chad Michael Murray) i idiotycznym scenariuszu. Będące ekranizacją jednej z serii popularnych powieści i opowiadające o nagłym zniknięciu milionów ludzi, Czasy ostateczne miały być skierowane głównie do chrześcijańskiej widowni, ale nawet recenzenci zajmujący się tą tematyką niemiłosiernie zrugali film Armstronga. Dość powiedzieć, że Czasy ostateczne stanowią wspomniany niechlubny “rekord” w dorobku Nicolasa Cage’a – w portalu Rotten Tomatoes otrzymały okrągłe 0% od krytyków i oszałamiające 19% od widowni. Tajemnicą pozostaje to, w jaki sposób tej ekstremalnie złej produkcji udało się zarobić w kinach ponad 27 milionów dolarów przy budżecie rzędu 16 milionów…
Rok 2014 Nicolas zakończył niewiele lepszym akcentem – Zanim nadejdzie noc, choć nakręcone przez uznanego twórcę Paula Schradera, okazało się produkcyjnym potworkiem. Mimo przyzwoitej obsady (oprócz Cage’a także śp. Anton Yelchin i Irène Jacob) i niezłego pomysłu wyjściowego (zasłużony agent CIA ścigający terrorystów mimo zdiagnozowanej demencji), Zanim nadejdzie noc ucierpiało ze względu na ingerencję studia w ostateczny kształt produkcji. Schrader i spółka twierdzili, że efekt końcowy, który trafił do nielicznych kin oraz platformy VOD, miał niewiele wspólnego z wizją reżysera, montażysty czy operatora, przez co zarówno ekipa techniczna, jak i obsada filmu nie przyznawali się do niego. I choć Nicolas Cage w roli doświadczonego, ale umęczonego agenta CIA wypadł bardzo solidnie, to ze względu na problemy produkcyjne Zanim nadejdzie noc trudno polecić komuś więcej niż tylko najbardziej zagorzałym fanom talentu aktora.
2015
Przyjrzałem się w zasadzie niemal wszystkim historiom polityków będących na fali wznoszącej, którzy zostali wyhamowani lub sięgneli dna przez ich własne słabości.
W porównaniu z poprzednimi dwunastoma miesiącami, rok 2015 należy uznać jako wyjątkowo mało “Cage’owy”, bowiem premierę w tym czasie miały tylko dwa filmy z udziałem Nicolasa. Pierwszym z nich był pełnometrażowy debiut fabularny niejakiego Austina Starka, filmowca nawet dziś mocno anonimowego. Kongresmen to klasyczna produkcja telewizyjna, choć mogąca pochwalić się całkiem przyzwoitą obsadą – u boku Cage’a wcielającego się w tytułowego polityka uwikłanego w skandal obyczajowy pojawiają się m.in. Sarah Paulson, Peter Fonda, Connie Nielsen czy Wendell Pierce. Film Starka to typowy film z gatunku “straight-to-VOD”, ale z perspektywy czasu należy stwierdzić, że w zalewie ówczesnych produkcji z udziałem Nicolasa całkiem nieźle radziła sobie z budowaniem politycznego suspensu. Dziś to oczywiście dzieło całkowicie zapomniane, ale choć świata nie zawojował, Kongresmen wstydu Cage’owi nie przynosi.
Nieco inne odczucia można mieć wobec horroru Wrota zaświatów Uliego Edela, twórcy m.in. My, dzieci z dworca Zoo (1981) czy Baader-Meinhof (2008). Nicolas Cage i kino grozy to kombinacja, która sprawdza się rzadko, by nie powiedzieć: nigdy. We Wrotach zaświatów nasz ulubieniec wcielił się w ojca, którego syn znika podczas halloweenowej parady. No cóż, tytuł “taty roku” chyba się chwilowo oddalił, ale Mike a.k.a. Nicolas nie zamierza pozwolić, by tajemniczy duch (oryginalny tytuł to Pay the Ghost) pojmał jego syna. Zaczyna się wyścig z czasem i paranormalne śledztwo, wypełnione dziwnymi spotkaniami z jeszcze dziwniejszymi osobnikami. Atmosfery horroru tu jak na lekarstwo, mnóstwo za to dowodów na niski budżet i niespecjalnie utalentowaną ekipę. Nie najlepszy sposób na zamknięcie roku, w którym Cage dał nam tak niewiele okazji, by obserwować jego ekranową charyzmę.
2016
Po niezbyt udanych dwunastu miesiącach Nicolas zakasał rękawy i postanowił, że w 2016 nie da swym fanom zapomnieć o sobie. Efektem tych starań było aż pięć filmów pełnometrażowych (oraz jedna gra, w której Nic użyczył głosu, ale my tutaj nie o tym) o, cóż, mocno zróżnicowanej jakości. Alex i Benjamin Brewerowie, ponownie Paul Schrader, Oliver Stone, Mario Van Peebles i Larry Charles – oto filmowcy, z którymi w tamtym czasie współpracował Cage. Wspaniała mieszanka anonimów i uznanych nazwisk będących w nie najlepszym momencie reżyserskiej kariery zaowocowała osobliwym zestawem filmowych dzieł. U braci Brewerów w kryminale Skarbiec Nicolas zagrał skorumpowanego gliniarza z Las Vegas, który wraz z młodszym partnerem (Elijah Wood) próbują rozpracować tajemniczy sejf powiązany z handlarzami narkotyków. Reżyserski duet pozwala Cage’owskiemu szaleństwu rozwinąć skrzydła – niektóre sekwencje to stary, dobry, odklejony Nic, a że przy tym Skarbiec zrealizowano bardzo solidnie (świetne zdjęcie!), to całość zapracowuje na pozytywną ocenę.
Odrobinę gorzej było w przypadku filmu Geniusze zbrodni Paula Schradera (rzadkość: świetny, prześmiewczy polski tytuł!), który najwyraźniej miał być amerykańską wersją kryminalno-komediowych historii Guya Ritchiego wymieszaną z Tarantinowskim sosem. Efekt? Mocne kreacje aktorskie (jak rzadko kiedy, świetny Nicolas zostaje przyćmiony przez niepomiernie bardziej szalonego Willema Dafoe) pozostawione same sobie – w scenariuszu autorstwa Edwarda Bunkera i Matthew Wildera panuje chaos i brak spójności, przez co trudno w pełni zaangażować się w historię i kibicować bohaterom. Wiele scen przypomina bardziej skecze niż nieodzowne elementy większej struktury fabularnej, dlatego choć Geniusze zbrodni bez wątpienia mieli potencjał, film Schradera zdecydowanie go nie spełnił. A szkoda, bo był tu materiał na kultowego klasyka.
Po przygodzie na planie z szalonym Willemem, przyszedł czas na największą premierę tamtego roku w dorobku Nicolasa Cage’a – chodzi o film Snowden w reżyserii Olivera Stone’a, film tyleż (po)ważny, co budzący kontrowersje, podobnie jak jego bohater. W historii Edwarda Snowdena, jednego z najbardziej znanych “whistleblowerów” wszech czasów, Cage wciela się w agenta CIA, który odpowiada za przeszkolenie młodego Edwarda. Nicolas nie miał tu zbyt dużego pola manewru – Hank Forrester to postać typowo funkcyjna, której czas ekranowy służy wyższemu fabularnemu celowi. Nie odnajdziemy tu pogłębionego rysu postaci ani rozbudowanych motywacji – postać agenta Forrestera ma być jedynie przewodnikiem dla samego Snowdena (Joseph Gordon-Levitt), ale nie zyskuje dość miejsca, by mogła szerzej zaistnieć. Snowden to dla Nicolasa pierwsza w omawianym okresie rola niepierwszoplanowa.
To, że Cage uwielbia grywać mężczyzn w mundurach, nie jest żadną tajemnicą – bywał kapitanem włoskiej piechoty, strażakiem ratującym ocalałych z World Trade Center czy sierżantem policji na amerykańskiej prowincji. W wojennym Ostatnia misja USS Indianapolis Mario Van Peeblesa został natomiast kapitanem tytułowego flagowego okrętu marynarki wojennej USA, zatopionego przez japońską jednostkę podwodną u schyłku II wojny światowej. Ostatnia misja… jest zapisem tej niebywałej tragedii, w której śmierć poniosło ponad 800 marynarzy, a która doprowadziła do upadku kariery kapitana Charlesa B. McVaya. I choć temat wydaje się być interesujący i bardzo filmowy, wypada żałować, że nie trafił w ręce kogoś bardziej utalentowanego niż Van Peebles – a już na pewno kogoś dysponującego większym budżetem. Ostatnia misja USS Indianapolis w warstwie wizualnej zdecydowanie zawodzi – sceny batalistyczne i efekty specjalne stanowią jasny dowód na ograniczony budżet tej produkcji, choć wydaje się, że 40 milionów dolarów to kwota, którą można było spożytkować znacznie lepiej. Ciekawostką na temat tego dzieła niech będzie fakt, że w nieodgrywającą tu większej roli żonę kapitana McVaya wcieliła się… Weronika Rosati.
Na zakończenie tego jakże pracowitego i różnorodnego zawodowo roku Nicolas zostawił to, co najlepsze. Misja niewykonalna Larry’ego Charlesa – faceta odpowiedzialnego za trylogię z Sachą Baronem Cohenem: Borat, Brüno i Dyktator – to przejaw najczystszego, niczym nieskrępowanego “kejdżyzmu”. Nasz bohater wciela się tu w Gary’ego Faulknera, ekscentrycznego i cokolwiek niestabilnego psychicznie robotnika, któremu objawia się nie kto inny jak sam Bóg przez duże B (pod postacią Russella Branda). Wszechmocny nie tylko się Gary’emu objawia, ale i powierza mu misję… schwytania Osamy bin Ladena! Szalony protagonista wyrusza więc do Pakistanu, gdzie w niezwykle nieporadny i szalony sposób usiłuje ustalić miejsce pobytu przywódcy Al-Kaidy oraz doprowadzić go przed oblicze sprawiedliwości. Normy absurdu wydają się solidnie przekroczone, a puszczony wolno Cage tworzy tu jedną z najbardziej szalonych ról od dawna. Owszem, sam film raczej do najbłyskotliwszych nie należy, ale dzięki Nicolasowi, a także jego zaskakująco dobrej chemii z Brandem, ogląda się go z nieskrywaną przyjemnością.