GRAY MAN. Świat to za mało [RECENZJA]
Gray Man to kolejny film, w który Netflix wpakował wszystkie pieniądze świata, by zagrozić mocarnej konkurencji. Bracia Russo zabierają nas w podróż dookoła globu, obsada błyszczy od gwiazd, dialogi skrzą niewymuszonym dowcipem, a akcja jest wartka, niebanalna, widowiskowa… Wszystko to jednak na nic, bo scenariusz kuleje, a jego twórcy z każdą minutą coraz bardziej potykają się o własne nogi. Niestety, Gray Man to kolejny netflixowy niewypał.
„Gray Man”, czyli miłe złego początki
Film zrealizowany na podstawie powieści Marka Greaneya zaczyna się całkiem obiecująco. Rozmowa przedstawiciela CIA z osadzonym, który już za chwilę ma stać się niebezpiecznym narzędziem w rękach agencji, to podręcznikowa, acz nienachalna ekspozycja, której nie brak polotu i dowcipu. Fani Goslinga, którzy przez cztery lata czekali na nowy projekt z jego udziałem, od razu przypomną sobie, za co kochają swojego ulubionego aktora.
Zawiązanie akcji też wypada całkiem nieźle. Warstwa wizualna jest może odrobinę przeestetyzowana, ale za to szybko i skutecznie zostajemy wyposażeni w garść niezbędnych informacji na temat tytułowego bohatera, jego kodeksu moralnego i misji, którą będzie realizował przez cały film. Jej początkiem jest moment, w którym Court Gentry (Ryan Gosling), znany jako Szóstka z tajnego projektu Sierra, podczas jednej z akcji dowiaduje się, że jego mocodawcy eliminują własnych ludzi. Ma wszelkie powody, by sądzić, że również wobec niego mają niecne zamiary. Bez chwili zastanowienia rzuca się więc do ucieczki, zabierając ze sobą cenny materiał, który ma mu umożliwić dotarcie do prawdy. Wsparcia szuka u Donalda Fitzroya (Billy Bob Thornton) – mężczyzny, który go zwerbował i z którym (jak się później dowiadujemy) łączy go szczególna więź.
I tu scenarzyści upadają po raz pierwszy.
Zabójcza dosłowność
Kiedy Szóstka dzwoni do swojego byłego zwierzchnika, dowiadujemy się, że przeszedł na emeryturę, ale nadal jest w stanie pociągnąć za odpowiednie sznurki, by mu pomóc. Wiedza i doświadczenie wyniesione z oglądania dziesiątek filmów szpiegowskich każą nam nie wierzyć w ani jedno jego słowo i spodziewać się z jego strony najgorszego. Aż prosi się, by po tej rozmowie utrzymać widzów w niepewności, zmylić trop, dać im powody do zadawania sobie pytań, czy Fitzroy na pewno jest sprzymierzeńcem głównego bohatera, czy Szóstka może mu ufać, czy może on również jest częścią skorumpowanego układu. Bracia Russo nie korzystają jednak z tej okazji i już dwie sceny później ustami jednego z bohaterów mówią nam wprost, jaka relacja łączy Szóstkę z Fitzroyem. Nawet nie pokazują. Mówią. Wprost. W kolejnych minutach filmu będziemy karmieni wieloma takimi deklaratywnymi kwestiami na temat relacji łączących różnych bohaterów tej mało skomplikowanej układanki. Jedyną bodaj więzią, która faktycznie zostaje zbudowana na ekranie, jest przyjaźń Claire (Julia Butters) i Szóstki. I w tym przypadku trudno mówić o szczególnej finezji, ale przynajmniej dostajemy jakieś podstawy, by wierzyć w ich wzajemną sympatię.
Padające z ust bohaterów deklaracje niestety nie dotyczą tu wyłącznie relacji międzyludzkich. Nie możemy mieć cienia wątpliwości, kto jest czarnym charakterem, z kim trzyma, jakie ma zamiary i do czego zdolny jest wynajęty przez niego były współpracownik CIA – obecnie płatny zabójca. Możemy mieć co do tego pewność, gdyż sami nam o tym powiedzą. Jeśli miałabym wskazać jedną rzecz, która jest w stanie jednym ciosem położyć każdy film szpiegowski, wybrałabym właśnie tę potrzebę natychmiastowego wyjaśniania wszystkiego, co może budować jakąkolwiek aurę tajemniczości.
A mogło być tak pięknie…
Kiedy takie obrażające inteligencję widza zabiegi są stosowane w koszmarkach typu Morbius, można machnąć na to ręką. Film Daniela Espinosy marnuje nasz czas na tak wiele sposobów, że nie ma co czepiać się jednego konkretnego. Z Gray Manem jest inaczej. To film o naprawdę sporym potencjale, w którym widać, na co poszedł wielomilionowy budżet. Akcja rozgrywa się w siedmiu krajach w różnych częściach globu. Lokacje zmieniają się jak w kalejdoskopie, a skomplikowane sceny pościgów i walk dostarczają świetnych wrażeń wizualnych i przyprawiają o szybsze bicie serca.
Na szczególną uwagę zasługuje segment rozgrywający się w stolicy Czech. Scena strzelaniny na placu w samym sercu miasta oraz następujący po niej pościg za tramwajem zachwycają swoją dynamiką, pomysłowością i skomplikowaniem. Widać, że mamy do czynienia z prawdziwym plenerem, że do osiągnięcia zamierzonego efektu wykorzystano dziesiątki pojazdów i zaangażowano setki statystów. Z drugiej strony dostajemy jednak skrajnie nierealistyczną scenę w samolocie, która burzy całe filmowe prawdopodobieństwo.
Takie nierówności pojawiają się tu na każdym kroku. Jak gdyby Joe Russo, Christopher Markus i Stephen McFeely nie pracowali nad scenariuszem Gray Mana wspólnie, lecz każdy z nich napisał swoją część osobno, tak jak potrafi, nie konsultując tego z resztą. Podczas gdy wątek ściganej Szóstki pełnymi garściami czerpie z kina sensacyjnego lat 80., całkiem nieźle wykorzystując jego schematy, klasyczny typ bohatera i bardzo charakterystyczny rodzaj humoru, to, co dzieje się po stronie ścigających, przypomina parodię filmów o szpiegach. Złowrogi Denny Carmichael i jego wiecznie obrażona pomocnica Suzanne Brewer to postaci tak sztampowe, że aż śmieszne. Ich dialogi są źle napisane, motywacje pretekstowe, a działania absurdalne. Rege Jean-Page jest koszmarny jako skorumpowana szycha z CIA, ale przynajmniej jest to w dużej mierze jego wina. Partnerująca mu Jessica Henwick ewidentnie się stara, nie ma jednak żadnych szans odnieść sukcesu w swojej roli, gdyż została zatrudniona tylko po to, by stroić złe miny, powtarzać puste frazesy i rwać włosy z głowy na widok tego, co wyczynia grany przez Chrisa Evansa Lloyd Hansen. Lloyd Hansen, który mógł być naprawdę świetnym antagonistą, gdyby ktoś przysiadł porządnie nad skonstruowaniem tej postaci.
Krucjata Evansa, tożsamość Goslinga
Były Kapitan Ameryka, który ma przecież doświadczenie nie tylko w rolach superherosów, ale też bohaterów negatywnych, wykorzystuje cały wachlarz swoich możliwości, by przekonać widzów, że grany przez niego najemnik jest zdolny do wszystkiego, by złapać nieposłusznego agenta. Początkowo trudno w to uwierzyć, mając w pamięci przedpremierowe porównania ucharakteryzowanego aktora do słynnego polskiego wokalisty, Evans radzi sobie jednak na tyle dobrze, że udaje mu się osiągnąć swój cel. Widać, że bawi się swoją rolą i że granie zwyrodnialca czerpiącego radość z zadawania innym cierpienia sprawia mu… wiele przyjemności. Gdyby tylko ktoś lepiej napisał tę postać i nie kazał mu siedemnaście razy powtarzać, jak kpi sobie z wszelkich zasad, Evans miałby szanse stworzyć tu jedną z najlepszych ról w swojej karierze. Znów – wystarczyło więcej opowiadać obrazem, a mniej słowami. Jedna scena z wyrywaniem paznokci to zdecydowanie za mało, by pokazać, na co stać tego rzekomego psychopatę z przerośniętym ego.
Możliwości, by rozwinąć skrzydła, nie dostała też Ana de Armas, której duże, błyszczące oczy są właściwie jedyną rzeczą, jaką zapamiętałam z jej występu w Gray Manie. Billy Bob Thornton idealnie wpisuje się w klimat filmu, gdyż prezentuje szalenie nierówny poziom aktorstwa. Jeśli zaś chodzi o Ryana Goslinga – gra tu tak, jakby miał coś ważniejszego do roboty, a w Szóstkę wcielał się przy okazji i to w ramach przysługi. I piszę to ja, która czekałam na ten film z jego powodu, bo od czasów Fanatyka kocham Goslinga zawsze i wszędzie – niezależnie, czy wciela się w milczącego kierowcę w Drive, androida w Blade Runnerze 2049, playboya w Kocha, lubi, szanuje czy chłopaka zakochanego w dmuchanej lali w Miłości Larsa. Podziwiam go w każdej roli, uwielbiam jego minimalistyczne aktorstwo i zawsze bronię go przed zarzutami, że jest aktorem jednej miny. Nie jest. I nie jest nim także w tym filmie. Wciąż jest mistrzem detali i ma w sobie sporo bezpretensjonalnego uroku. Gra po prostu tak, jakby mu się nie chciało. Kto wie, być może tak właśnie było, gdy zorientował się, dokąd zmierza ten projekt.
A zmierza do bardzo słabego finału, który jest wisienką na torcie nieprawdopodobieństwa. Wszelki sens zostaje tu porzucony na rzecz dosłownego (a jakże!) pojedynku protagonisty z antagonistą, który nie jest nawet atrakcyjny wizualnie. Ofiara z logiki została więc złożona na próżno. Wszystko, co dzieje się później, tylko to potwierdza. Kiedy czytam w materiałach prasowych, że Joe i Anthony Russo poświęcili dziewięć (!) lat życia na rozwój tego projektu, szlifowanie scenariusza i dopracowywanie szczegółów, zastanawiam się, kto nakręcił za nich Infinity War i Endgame. Trudno mi bowiem uwierzyć, że umysły, które przez niemal dekadę głowiły się nad tak dziurawą fabułą, były w stanie dać światu najbardziej spektakularny blockbuster wszech czasów.
I choć naprawdę nie chcę, znów muszę napisać to samo, co w recenzji poprzedniego „hitu Netflixa” – zmarnowana obsada, zmarnowany pomysł, zmarnowane pieniądze… ale tak, zawsze mogło być gorzej. Czy zgadzacie się z tym stwierdzeniem, będziecie mogli sprawdzić od 22 lipca, kiedy Gray Man zadebiutuje na platformie Netflix.