PAJĘCZA GŁOWA. Kolejny zakalec Netflixa [RECENZJA]
Zmiksowanie umiejętności Josepha Kosinskiego z bezpardonowym poczuciem humoru scenarzystów Deadpoola, charyzmą Chrisa Hemswortha i talentem Milesa Tellera brzmi jak perfekcyjny przepis na sukces. Tym bardziej gdy powstaje na bazie opowiadania autora nagrodzonego Bookerem. Tymczasem z połączenia mocy tych pięciu superherosów kina rozrywkowego powstał… kolejny zakalec Netflixa.
Lek na całe zło
Pajęcza głowa to ekranizacja krótkiego opowiadania George’a Saundersa, które w 2010 roku trafiło na łamy „The New Yorkera”. Przedstawia historię Jeffa (Miles Teller), więźnia ultranowoczesnego zakładu karnego, w którym nie ma krat, pomarańczowych kombinezonów ani strażników. O przeniesienie do tego wyjątkowego miejsca trzeba się bardzo postarać. Przepustką jest zgoda na udział w eksperymentach medycznych. Przeprowadza je niejaki Steve Abnesti (Chris Hemsworth) – zawsze uśmiechnięty, otwarty, przyjaźnie nastawiony i pozbawiony wszelkich skrupułów naukowiec.
W takich okolicznościach między Jeffem a więźniarką o imieniu Lizzy (Jurnee Smollett) rodzi się uczucie. Zostaje jednak poddane wielu ciężkim próbom, gdyż na osadzonych testowane są psychodeliki, które manipulują ich emocjami. Czy w takich okolicznościach prawdziwa miłość ma szansę zwyciężyć? Na to pytanie starają się odpowiedzieć twórcy Pajęczej głowy, choć w opisach zapewniano, że przygotowują dla nas przepełniony czarnym humorem thriller psychologiczny. Faktycznie, na podstawie tekstu Saundersa można było nakręcić mroczną satyrę na wiele elementów współczesnego świata. Niestety, filmowcy nie skorzystali z tej możliwości.
A miało być tak pięknie…
W filmie Kosinskiego w ciało każdego z osadzonych wszczepione jest urządzenie o nazwie MobiPak, w którym umieszczane są fiolki z różnymi substancjami. Abnesti i jego pomocnik Mark (uśmiech w stronę fanów The Room) dawkują ilość specyfiku za pomocą specjalnej aplikacji na swoich smartfonach. W ten sposób programują poziomy szczęścia, wesołości, pożądania, strachu bądź rozpaczy u badanej osoby. Oglądając Pajęczą głowę, można odnieść wrażenie, że podobne urządzenia zaimplantowano ekipie i obsadzie podczas prac nad tą produkcją.
Joseph Kosinski to twórca największego hitu 2022 roku, który zapisuje się właśnie w kanonie najważniejszych filmów XXI wieku. Top Gun: Maverick nie jest być może najgłębszym dziełem wszech czasów, jest jednak dziełem perfekcyjnie zrealizowanym. Tymczasem Pajęcza głowa pod względem reżyserii przypomina film szkolny. Może i zdolnego studenta ostatniego roku, ale jednak wciąż wprawiającego się w swoim fachu. Tak jakby Kosinki, realizując film dla Netflixa, wykorzystał swoje umiejętności tylko na 60%.
Podobnie jest ze scenariuszem. Widać i słychać, że wyszedł spod piór Rhetta Reese’a i Paula Wernicka. Przepchnęli w nim trochę swojego obrazoburczego humoru i niepodrabialnego stylu (kontrastowanie brutalnych scen z pogodnymi szlagierami z lat 70. i 80. z pewnością jest ich zasługą). Zaskakują kilkoma zwrotami akcji. A jednak tym razem ich żarty rozczarowują sztampowością, dialogom brak polotu, a rozwiązania fabularne są zdecydowanie za proste. Nic nie wybrzmiewa tu z odpowiednią mocą. Nagrodzony Oscarem Stephen Mirrione zmontował film pozbawiony energii i właściwego tempa, w którym bijatyki wypadają sztucznie, a muzyka sprawia wrażenie niedopasowanej. Grono tak zdolnych artystów powinno przecież wiedzieć, że samo podłożenie synth-popowego hitu pod scenę akcji nie wystarczy, by osiągnąć efekt postmodernistycznego remiksu. A jednak z jakichś przyczyn o tym zapomnieli. W rezultacie zamiast współczesnej odpowiedzi na Mechaniczną pomarańczę powstała estetyczna, fantastycznonaukowa papka w stylu seriali Maniac czy Życie z samym sobą. Tam też wyznacznikiem jakości miały być wielkie nazwiska za i przed kamerą. Jednak tak jak Emma Stone, Jonah Hill i Paul Rudd, również Chris Hemsworth i Miles Teller nie byli w stanie oślepić widzów swoim blaskiem na tyle, by nie dało się dostrzec mankamentów produkcji.
Rewolucja naukowa ubiera się u Prady
Obsadzenie etatowego boga piorunów w roli pozbawionego empatii naukowca od początku wydawało się dość nietypową decyzją. Z racji olbrzymiej sympatii, jaką darzę Hemswortha, osobiście dawałam mu jednak pewien kredyt zaufania. Filmowy Thor nie jest być może Danielem Day-Lewisem, ale niejednokrotnie pokazał, że potrafi wyjść poza swoje emploi przystojnego mięśniaka i szczerze bawić w rolach komediowych, a nawet budzić lęk jako nieobliczalny przestępca. Kosinski nie skorzystał jednak z pełnej dawki talentu aktora. W idealnie skrojonych marynarkach i awiatorkach ze złotą oprawą bardziej niż człowieka nauki przypomina modela z reklamy ekskluzywnych zegarków. Idealny uśmiech Abnestiego jest wprawdzie nieco niepokojący, jednak daleko mu do perwersyjnej aury mordercy z Bad Times at El Royale.
Zdecydowanie lepiej sprawdza się tu Miles Teller (pewnie dlatego, że jest po prostu lepszym aktorem niż Hemsworth), ale nawet w jego przypadku odnosi się wrażenie, że aktorska swoboda i wypisana na twarzy niepokorność gwiazdora Whiplash nie zostały dostatecznie wykorzystane przez reżysera. Jest to tym bardziej zaskakujące, że ich współpraca przy Mavericku zaowocowała jedną z najlepszych ról w karierze aktora.
Pajęcza głowa jest kolejnym dowodem na to, że nawet najzdolniejsi twórcy i największe gwiazdy tracą swój blask pod strzechami Netflixa. Mimo że – jak często podkreśla David Fincher – gigant streamingowy daje im pełną swobodę twórczą, znacznie większą niż producenci filmów kinowych. Dlaczego zatem ich produkcje realizowane na zlecenie platformy nie są jeszcze lepsze niż ich pozostałe dzieła? Dlaczego Mank z Garym Oldmanem w roli głównej rozczarował większość fanów Finchera? Dlaczego Nie patrz w górę nie było nawet w połowie tak dobre jak Big Short, choć zagrało tam całe współczesne Hollywood? Czy oznacza to, że oddech wytwórni na plecach zmusza artystów do weryfikacji ich wizji i większego skupienia na celu, jakim ma być nie tylko ich satysfakcja, ale także radość widzów? Być może. Rozważania nad tą kwestią to jednak temat na osobny artykuł.
Pomimo wszystkiego, co zostało tu napisane, nadużyciem byłoby stwierdzenie, że Pajęcza głowa to film zły. Zdecydowanie nie jest to jednak film dobry. Ot, kolejna marnująca olbrzymi potencjał „typowa produkcja Netflixa”.