MORBIUS. Film, który odbiera radość życia
Chciałbym postawić sprawę bardzo jasno. To nie jest moje pierwsze rodeo. Oglądałem mnóstwo beznadziejnych ekranizacji komiksów. Widziałem filmy, w które wy, fani współczesnych produkcji superbohaterskich, byście nie uwierzyli. Widziałem oba Ghost Ridery i drugą Fantastyczną Czwórkę Tima Story’ego. Widziałem Kobietę-Kot i Stalowego rycerza. Widziałem Green Lanterna i pierwszego Wolverine’a. A jednak to Morbius okazał się tym filmem, który nie dał mi nawet pół grama rozrywki, nie ucieszył choćby jedną sceną, nie pozwolił w żadnym aspekcie znaleźć tam czegoś dla siebie. To film, który po prostu odbiera radość życia.
Zacznijmy jednak od początku. Z czym właściwie się mierzymy? Morbius to kolejny twór produkcji Sony powstały dzięki (przez?) posiadanym prawom do postaci ze świata Spider-Mana, które wciąż, ku niezadowoleniu Disneya, dzierży to studio. Dogadując się z Marvelem i tworząc w kooperacji filmy o Spider-Manie o twarzy Toma Hollanda, Sony postanowiło kuć żelazo póki gorące i w swoich niezależnych (?) od Kinowego Uniwersum Marvela tytułach prezentować solowe przygody… komiksowych przeciwników tego bohatera. Tak powstały dwie części Venoma, powstał też Morbius.
Film opowiada historię tytułowego doktora Michaela Morbiusa, wybitnego specjalisty od hematologii, który cierpiąc na rzadką i wyniszczającą go chorobę, stara się zrobić wszystko, aby znaleźć na nią lekarstwo. To popycha go w stronę – jak sam mówi – bardzo eksperymentalnego, wątpliwego moralnie i niezwykle drogiego zabiegu wykorzystującego DNA nietoperzy. Co prowadzi oczywiście (?) do zamiany doktora w wampira…
Podobne:
Co się nie udało?
Wszystko.
Zacznijmy od lecącej po łebkach historii, której założenia nie trzymają się żadnej kupy, podział na kolejne akty jest pretekstowy i dość umowny, a bohaterowie porozumiewają się między sobą ekspozycjami, przy których scenariusze braci Nolan to finezja godna literackich wyróżnień. Przejdźmy do bohatera tytułowego, który nie budzi cienia sympatii widza, a któremu jakiejkolwiek motywacji do działania wystarcza na pierwszy kwadrans filmu. Zauważmy, że antagonista jest po prostu tą samą postacią co Morbius, a zatem tak nieciekawą, że znaczące wydaje się, że praktycznie nie istniał w kampanii reklamowej filmu. Porozmawiajmy o głównej postaci kobiecej, która mimo doktoratu zostaje sprowadzona do krzątającego się po planie ozdobnika, któremu trzeba wszystko tłumaczyć i który wymaga groteskowego wręcz ratowania z opresji, czym na myśl przywodzi najmniej chlubne tradycje hollywoodzkich blockbusterów minionych dekad. Zwróćmy uwagę na bohatera Jareda Harrisa, który w założeniu, jak mniemam, miał pełnić rolę mentora głównego bohatera, a w praktyce jest niemal statystą, który chyba sam nie wie, czemu gra w tym filmie. Doceńmy swoistą wisienkę na torcie w postaci zastępów policji, a w szczególności pary detektywów, która do samego końca filmu nie pełni w nim żadnej znaczącej roli, a którą trudno nazwać inaczej niż określeniem, jakim znany polski pisarz opisał jakiś czas temu prezydenta najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
Czy film broni się zatem aspektami technicznymi?
Otóż nie.
Rzeczywiście po wielomilionowej produkcji Sony moglibyśmy spodziewać się rzetelnej realizacji, ale cały film jest pozbawiony jakiejkolwiek tożsamości wizualnej. Na ekranie nie dzieje się nic ciekawego. Sceny akcji są nieczytelne i również wydają się wyrwane z jakiejś zupełnie innej epoki. Montaż jest fatalny i wyraźnie kładzie najprostsze sceny. Muzyka przezroczysta. Kreatywność jest tu po prostu równa zeru.
(A na końcu mamy jeszcze dwie sceny po napisach, które są tak głupie i bezsensowne – i próbują usilnie łączyć Morbiusa z Kinowym Uniwersum Marvela – że prawdopodobnie śnią się po nocach Kevinowi Feige’emu, prezesowi Marvel Studios).
W tym roku minie dziesięć lat, od kiedy Sony wyprodukowało samodzielnie film aktorski na mocy praw do świata Spider-Mana, który spotkał się z jakimkolwiek entuzjazmem krytyków (był to pierwszy Niesamowity Spider-Man). Z okazji tego okrągłego jubileuszu postanowiło wprowadzić do kin tytuł tak zły, że wydaje się, że kolejne mogą być już tylko lepsze…
I niech będą, proszę, bo Sony może sobie kręcić okropne sequele Venoma, Morbiusa i filmy o Kravenie Łowcy (tak, tak) do końca świata, ale niech zostawi w spokoju Dakotę Johnson i Sydney Sweeney i pozwoli im zagrać w udanym filmie o Madame Web (o czym ja w ogóle piszę).