GODZILLA VS. KONG. To jest hit!
Długo musieliśmy czekać na to starcie. Projekt MonsterVerse, zakładający spotkanie na wielkim ekranie dwóch gigantów popkultury, rozwijał się powoli niczym kroki Godzilli. Jak pamiętamy, był taki moment, gdy przy niezadowalających wynikach Króla potworów bardzo niepewny był los filmu Godzilla vs. Kong. Później jeszcze premierę wielokrotnie przekładano z uwagi na pandemię, co wystawiło na próbę cierpliwość fanów. Od razu jednak uspokajam wszystkich tych, którzy datę 31 marca 2021 mieli zapisaną w kalendarzu – zdecydowanie i ze stałą stanowczością mówię, że warto było czekać.
Wszystko zaczęło się w 2014 roku od amerykańskiego rebootu Godzilli autorstwa Garetha Edwardsa. Za sprawą wielkiego sukcesu uniwersum Marvela inne studia także zapragnęły mieć bohaterów, których światy można by ze sobą połączyć. Jak wiemy, uniwersum DC tworzone przez Warner Bros. wypadło bardzo nierówno, bo czasem lepiej (Aquaman), czasem gorzej (Liga Sprawiedliwości), z kolei uniwersum potworów od Universal Studios, szumnie otwarte przy okazji Mumii, okazało się totalną porażką. Wydaje się jednak, że projekt MonsterVerse od Warner Bros. i Legendary Studios wybronił się na tle konkurencji bardzo konsekwentnym dążeniem do celu. I umiejętnością podejmowania artystycznego ryzyka.
Podobne wpisy
Wydaje mi się bardzo znamienne, że każdy z czterech filmów tego uniwersum, czyli Godzilla, Kong: Wyspa czaszki, Godzilla II: Król potworów oraz Godzilla vs. Kong, dodaje coś od siebie zarówno względem poprzedników, jak i całej długiej tradycji kinowych występów potworów. W Godzilla vs. Kong na przykład uderzające jest dla mnie to, w jaki sposób film się rozpoczyna. Lekka w tonacji sekwencja, podszyta przyjemną muzyką, ukazuje szary dzień z życia wielkiej małpy. Nie jestem pewien, ale jest to bodaj pierwszy film z całej długiej serii występów Konga i Godzilli, w którym potwór pojawia się już w pierwszej scenie, widoczny nie gdzieś zza drzewa, nie w ciemności i jeno przy udziale swego ryku, ale w pełnej krasie, podczas odbywania swej codzienności. W ten sposób twórcy już na wstępie dali do zrozumienia dwie rzeczy. Raz – że odkładają na bok to, co stanowiło od zawsze crème de la crème serii, czyli stopniowanie napięcia. Zapewne uznali, że potwory są już tak dobrze w popkulturze znane, że ukrywanie ich przed widownią wyglądałoby co najmniej niedorzecznie. A dwa – że tytuł Godzilla vs. Kong nie tyle sugeruje wielką potyczkę, co daje do zrozumienia jak nazywają się główni bohaterowie filmu od samego początku stojący w jego centrum.
Zapewne z tego też względu pojawią się głosy, że film powiela błędy swych poprzedników, sprowadzając rolę ludzkich bohaterów do marginesu narracji. Osobiście nie widzę w tym nic złego, wręcz uważam, że Adam Wingard, reżyser widowiska, zastosował ten zabieg celowo. Chciał być od początku do końca z widownią szczery – obiecał wielkie starcie na szczycie, pozbawione naciąganego patosu i niepotrzebnie rozwijanych, pretekstowych wątków pobocznych i to właśnie widowni dostarczył. Ba, przy tym wszystkim nie omieszkał zaskoczyć kilkoma rozwiązaniami fabularnymi, które pozostają wielce oryginalne na tle długiej tradycji serii. Dość powiedzieć, że podczas seansu kłania nam się w pas Juliusz Verne, ale bynajmniej nie nawiązaniem do wyprawy na Tajemniczą wyspę, jak mogłoby się w pierwszej chwili wydawać. Obserwuję filmografię Wingarda od czasu jego udziału w horrorowej antologii V/H/S i wydaje mi się szalenie zaskakujące po pierwsze to, że reżyser tak wyraźnie lubujący się w grozie zdołał odłożyć na bok swoje fascynacje i nie silić się ponownie na straszenie czymś, co już dawno przestało ten strach wywoływać. I po drugie, że jako reżyser pracujący dotychczas przy stosunkowo skromnych projektach zdołał ogarnąć całą tę machinę produkcyjną Godzilla vs. Kong, tworząc naprawdę bardzo spójne, oryginalne, dobrze rozpisane, konsekwentnie prowadzone i co najważniejsze, wizualnie monumentalne dzieło.
Można ubolewać nad sytuacją panującą w kraju i na świecie i przy okazji seansu Godzilla vs. Kong pogrążyć się w tęsknocie za kinami, bo owszem, jest to film, który nadawałby się na wielki ekran w stu procentach. Dawno nie widziałem tak dobrych efektów specjalnych w wysokobudżetowym kinie. Kłak się na ciele jeży od tych kłaków na klacie Konga czy łusek na ciele Godzilli – ich precyzji przede wszystkim. Za sam dizajn potworów należy się uznanie, a wszystko, co dzieje się obok tego procesu, czyli ruchy, starcia, światy, jedynie ten efekt podkreślają. Aż śmiech we mnie pusty wzbiera, gdy przypomnę sobie seans King Kong kontra Godzilla z 1962, czyli pierwowzoru recenzowanego widowiska. Tam, jak wiadomo, mieliśmy do czynienia z techniką suitimantion, polegającą na przebieraniu aktorów w masywne, gumowe kostiumy, co dziś tak bardzo trąci myszką, że aż miło popatrzeć. To, jak wielki skok od tamtego czasu zrobiła dziedzina efektów specjalnych, widać właśnie w najnowszej produkcji Warner Bros.
Nieco inna była też tematyka filmu z 1962. W pamiętnej produkcji studia Toho bohaterami byli dziennikarze, którzy upatrywali w starciu wielkich potworów idealnego materiału na reportaż sensację. To pokazuje kolejny skok kulturowy. Dziś tak bardzo przywykliśmy do przepływu często niepokojących informacji, że o wiele trudniej wzbudzić w nas zaskoczenie. Stąd właśnie świadomy zabieg Wingarda, by odrzucić na bok aurę tajemnicy tytułowych potworów i uczynić z nich bohaterów walczących o słuszną sprawę ekologicznej i zarazem technologicznej rozwagi. Oni potrafią zrobić to, czego człowieczek nie potrafi – zawalczyć o swoje, przywracając równowagę w przyrodzie. Takich strażników nam potrzeba.