Connect with us

Recenzje

ELFEN LIED. Oryginalny i nietuzinkowy romans

ELFEN LIED to kontrowersyjne anime, które łączy emocjonalny romans z brutalnymi scenami, zapraszając do gorącej dyskusji o miłości i cierpieniu.

Published

on

ELFEN LIED. Oryginalny i nietuzinkowy romans

Elfen Lied w końcu może zagościć na witrynie Klubu Miłośników Filmu. Nie jest może to tak doniosłe wydarzenie, aby odczuwać zawroty głowy i krople potu spływające po skroniach, ale wiedzieć należy jedną podstawową rzecz – jest to najbardziej kontrowersyjne anime, jakie wydała na świat Japonia. Mówię to bez krzty przesady, gdyż oceny tej pozycji wahają się od 1 do 10. Często na stronach poświęconych anime pojawiają się od razu dwie recenzje redakcji: jedna pozytywna, druga zaś skrajnie negatywna. Podobnie ma się sytuacja na forach i komentarzach do tego tytułu, gdyż są to najczęściej bardzo żywe dyskusje, okraszone dużą ilością wiązanek z mowy potocznej, doprawione sporym natężeniem bezpośrednich zwrotów mocno nacechowanych emocjonalnie.

Advertisement

Czytelnik zapewne wyczuwa pismo nosem i tylko czeka, które z tych dwóch ekstremalnie odmiennych stanowisk zajmę. Żeby być uczciwym, od razu jasno się określę: anime Elfen Lied w gatunku, jaki reprezentuje, jest mały arcydziełem. Zanim osoby, które po ostatnim zdaniu mają zamiar nerwowo zamknąć stronę, zrobią to, proszę o troszkę cierpliwości, gdyż mam zamiar swoje stanowisko rzeczowo uargumentować, rozkładając Elfen Lied na czynniki pierwsze.

Zanim jednak przejdę do „soli” tej recenzji, należy przytoczyć kilka istotnych faktów na temat Elfiej Pieśni. Jest to bowiem adaptacja mangi pana Lynna Okamoto, ale różniąca się znacznie w kilku miejscach. Na ten przykład postaci żeńskie w anime otrzymały ładniejszy design niż te mangowe, ale za to jedna obecna w mandze, w anime nie występuje. Jedna z postaci, którą w wersji obrazkowej oszczędzono, w anime ginie. Zakończenia także się różnią, i mimo że to animowane na pewno nie jest happy endem, mangowe jest jeszcze bardziej dramatyczne. Te odstępstwa tłumaczy fakt, że kiedy realizowano serial (2004), manga wciąż powstawała (od 2001 do 2005).

Advertisement

Manga liczy sobie dwanaście tomów, z kolei wersja animowana zamyka się w trzynastu odcinkach oraz jednym dodatkowym (to swoisty interquel, rozgrywający się mniej więcej w środku serialu). Produkujące serial studio ARMS na stanowisko reżysera zatrudniło Mamoru Kanbe, który wcześniej reżyserował anime z gatunku magical girls oraz romanse.

Akcja rozpoczyna się ucieczką młodej dziewczyny, która (prócz medycznego kasku) naga, jak ją matka rodziła, przechadza się do wyjścia przez sterylne wnętrza ośrodka badawczego. Słowa „ucieczka” użyłem tutaj dość umownie, gdyż po kilku chwilach to strażnicy zmuszeni są uciekać przed nią. Lucy bowiem jest Dicloniusem, istotą wyglądającą jak człowiek, tyle że z parą małych rogów (przypominających kocie uszy!). Na tym niestety (a może stety?) różnice się nie kończą, ponieważ owe różki pozwalają jej generować niewidzialne wektory, z których na ograniczoną odległość Lucy może robić użytek.

Advertisement

W tym przypadku, wykorzystując je do obrony, robi ze strażników i personelu istną marmoladę. Urwane głowy, latające kończyny, wypadające wnętrzności czy przepołowione ciała – takimi kartami pogrywa ta panienka. Ostatecznie udaje się jej uciec, zostaje jednak postrzelona w głowę i spada do morza. Następnego ranka, podczas spaceru po plaży Kouta i Yuka (kuzynostwo w wieku policealnym) znajdują Lucy nagą na plaży. Jednak jest to Lucy i nie Lucy. Dziewczyna zachowuje się jak trzyletnie dziecko, a jedyne słowo, jakie potrafi z siebie wydać, to „nyuu. Tak też zostaje nazwana przez młodych Japończyków i zabrana przez nich do opuszczonej rezydencji, w której na okres studiów ma mieszkać chłopak.

Jednakże osoby, którym Nyuu się wymknęła, nie zamierzają składać broni i rozpoczynają poszukiwania uciekinierki. Jakby tego było mało, Kouta miewa okresy dziwnych zachowań i niekiedy obecność Nyuu wpływa na niego… dwuznacznie.

Advertisement

Powyższy zarys fabuły to właściwie streszczenie pierwszego odcinka, zatem informacje o późniejszych wydarzeniach czy pojawiających się postaciach będę sygnalizował bardzo oszczędnie, aby nie popsuć nikomu seansu. Fundamentalną rzeczą, którą muszę omówić, jest gatunek, w jakim to anime należy oceniać. Pozycja zamyka się teoretycznie w trzech gatunkach, a są to: romans, harem i horror. Jednak, co niezmiernie ważne, w żadnym z tych gatunków z osobna anime to nie jest kanonicznym jego przedstawicielem. Mimo bardzo dużej dawki przemocy, nie nazwałbym tego horrorem, gdyż nie ma zamiaru i nie oddziałuje na widza jak horror.

W połowie jest haremem, w połowie nie. Główny bohater otoczony jest w swoim domostwie przez coraz większy wianuszek panien, nie ma tutaj charakterystycznych schematów dla tego typu anime. Rywalizacja dziewcząt o serce mężczyzny, protagonista „kosztujący” każdej z nich po trochu, happy end z kobietą od początku jemu przeznaczoną – nic z tych rzeczy nie ma tutaj miejsca, poza faktem, iż Koutę faktycznie otacza gromadka uroczych dziewcząt, różnych pod względem wyglądu i wieku. Najbliżej zatem Elfen Lied do romansu i w takiej kategorii należy to dzieło postrzegać. Jako romans z elementami haremu i horrorową polewą. Przy takim podejściu do sprawy można należycie docenić poszczególne elementy składowe, nie zarzucając im przeszarżowania, kiczowatości czy popadania w banał.

Advertisement

Na poziomie idei Elfen Lied opowiada o społecznym odrzuceniu, poszukiwaniu własnej tożsamości i miejsca na świecie, uprzedzeniach, zemście, zazdrości, tłumionym wewnątrz gniewie, czy o ogromnym znaczeniu zwykłego, szczerego „przepraszam. Mówi także o wyznacznikach prawdziwego człowieczeństwa.

W takim wypadku fabuła serialu prezentuje się znakomicie. Otrzymujemy emocjonującą, wielowątkową historię, która w kategorii „wyciskacz łez” stanowi dzieło kompletne. Przez trzynaście odcinków obserwujemy historię biegnącą w dwóch liniach czasowych: wydarzenia w/wokół domu Kouty oraz dzieciństwo Lucy.

Oba wątki znajdą poruszającą kulminację w ostatnim odcinku, z czego dzieciństwo Lucy zostanie spuentowane jeszcze wcześniej. Na poziomie idei Elfen Lied opowiada o społecznym odrzuceniu, poszukiwaniu własnej tożsamości i miejsca na świecie, uprzedzeniach, zemście, zazdrości, tłumionym wewnątrz gniewie, czy o ogromnym znaczeniu zwykłego, szczerego „przepraszam. Mówi także o wyznacznikach prawdziwego człowieczeństwa. Tylko tyle? Tylko tyle i aż tyle, odpowiadam. Pamiętajmy, że jest to cały czas romans, który najczęściej poza różnymi odcieniami miłości i wartości przyjaźni, nie mówi o niczym więcej.

Advertisement

Faktem jest też, że wymienione przez mnie tematy, z jakimi mierzy się ta animowana opowieść, nie są w żadnym wypadku niebotycznie głęboko zanalizowane i podsumowane jakąś rewolucyjną myślą we wnioskach. Po prostu są – jedne szeroko zobrazowane, inne zasygnalizowane. Co je łączy? Że w większości zostawiają otwarte pytania i pozwalają na własne interpretacje. Czy jakikolwiek inny animowany romans podejmuje się takich tematów, nie popadając przy tym w banał? Jakikolwiek jednosezonowy serial, bo liczący sobie zaledwie trzynaście epizodów? Odpowiedź brzmi „nie”, i choćby z tego powodu Elfen Lied należy docenić.

Postaci to kolejny ciekawy temat. Najczęstsze zarzuty, z jakimi się spotykam, to te mówiące o tym, iż postępują w sposób nielogiczny, a główny bohater to półgłówek. Z takim poglądem znów się nie zgodzę, gdyż postaci idealnie wpisują się w przyjętą konwencję. Kouta jest, jakby to powiedziały panie, słodki i uroczy. I w istocie taki też jest, w dodatku dość słabo orientuje się w sytuacji dookoła. Coś w tym jest, że ten bohater nie przypada do gustu większości widzów, ale jest na to proste wytłumaczenie. Jest on po prostu postacią stricte „haremową”, tzn. jest bardzo charakterystyczny dla produkcji z tego gatunku, gdyż właśnie tam występują bierni faceci nie do końca rozumiejący, czego te dziewczyny od nich chcą.

Advertisement

Kouta jest zatem mocną naleciałością konwencji haremowej, jednak jego charakter tłumaczą z czasem wydarzenia z przeszłości, dzięki czemu nabiera po czasie niezbędnej wiarygodności. Reszta postaci, poza dyrektorem Kuramą i komandosem Bando, to postaci kobiece o różnorodnych osobowościach, bardzo wyraźnie zarysowanych. Główna protagonistka, posiadająca dwie osobowości Lucy/Nyuu (najciekawsza i najbardziej „głęboka” postać), pałająca pierwszą dziewczęcą miłością do Kouty jego kuzynka Yuka (w Japonii związki między kuzynostwem są dopuszczalne obyczajowo i prawnie), bardzo sympatyczny Diclonius – 14-letnia Nana, czy molestowana wcześniej przez ojczyma Mayu.

One wszystkie mają mocno zarysowane charaktery, są zmienne, ewoluują. Do logiki ich działań nie można mieć większych zastrzeżeń, a już na pewno nie można powiedzieć, że są bez wyrazu.

Advertisement

Strona wizualna Elfen Lied to także wyjątkowa sprawa, może nie ze względów czysto estetycznych, ale z uwagi na fakt, jaką rolę pełni przy ukazywaniu fizycznej przemocy. Poetyka tutaj przyjęta jest bardzo typowa dla anime. Duża ilość kolorów, charakterystyczne projekty postaci, specyficzny sposób cieniowania włosów, duża dbałość o szczegółowość tła. Tak to mnie więcej wygląda, i wygląda bardzo dobrze jak na serial telewizyjny. Odnosząc to jednak do ukazywanej przemocy, mamy tutaj mały zgrzyt. Warstwa graficzna posiada bowiem dość specyficzny, rzekłbym „pastelowy”, design.

W takim układzie duża ilość czerwonej krwi bluzgającej na prawo i lewo wygląda skrajnie komiksowo i umownie (niestety, nie było to zamierzone, jak np. w Sin City), odbierając Elfen Lied nieco tej skrajnej brutalizacji, która objawia się również w wymiarze psychicznej przemocy (pewna scena ze szczeniakiem i wazonem). Z kolei Opening to dość unikalne doświadczenie, gdyż przedstawia sobą obrazy Gustava Klimta, a ilustrowany jest fantastycznym utworem „Lilium” w wersji wokalnej. Ending wypada już znacznie słabiej, gdzie postać śpiącej, nagiej Nyuu ilustruje dość krzykliwa popowa piosenka nie pasująca za bardzo do klimatu historii.

Advertisement

W taki oto zręczny sposób przeszliśmy do warstwy audio. Muzykę skomponował tandem Kayo Konish i Yukio Kondou, i jest to zdecydowanie największe osiągnięcie dwójki kompozytorów. Score do anime jest bardzo emocjonalny, a przy tym różnorodny. Usłyszymy delikatne, liryczne motywy („Shinkai”, „Rin’ne”, „Ametsuyu”), bardzo niepokojące i złowrogie brzmienia („Jouzai”, „Neji”), szybkie i „skoczne” kawałki („Youkou”), czy potężne utwory z męskimi i żeńskimi chórami na pierwszym planie („Lilium – Saint Version”, „Lilium – Extended Version”). Muzyka prezentuje się świetnie zarówno w anime, jak i osobno na płycie, dlatego też zachęcam do przesłuchania w oderwaniu od animacji.

Warstwa dźwiękowa to, jak zwykle w przypadku japońskich produkcji, standardowo wysoka jakość. Japońscy seiyuu wykonują tu poprawną pracę, zwrócić należy uwagę na świetnych Joji Naketę w roli szalonego Bando oraz Sanae Kobayashi jako Lucy/Nyuu.

Advertisement

Tak mniej więcej ogląda się i słucha słynnego Elfen Lied. Moje stanowisko na temat tego anime przedstawiłem i poza dwoma elementami, jak zbyt komiksowa fizyczna brutalność oraz dość nijaki męski bohater, anime to broni się jako bardzo oryginalny i nietuzinkowy romans, poruszający kilka istotnych problemów, o których produkcje tego gatunku zwykle nie traktują. Jest przy tym doprawdy wzruszający, a ostatni odcinek osoby, którym anime się spodoba, zapamiętają na lata. Elfią Pieśń wyróżniają poza tym duża dawka przemocy (psychicznej i fizycznej), a także duża ilość golizny (m.

in. kobiece piersi, narządy, nagie dziewczynki), dlatego też osobom poniżej szesnastu wiosen pozycja ta jest zdecydowanie niewskazana. Pozostali mogą oglądać śmiało i, przy odpowiednim podejściu, mogą dać się historii porwać i zauroczyć. Czego najmocniej życzę.

Advertisement

Tekst z archiwum film.org.pl (07.02.2011).

Advertisement
Kliknij, żeby skomentować

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *