LUCY. Najlepsze science fiction Bessona od czasu Piątego elementu
…, którzy wiercą się w fotelach, a tymi, którzy nowy film Luca Bessona oglądają z przyjemnością. Kontrowersyjne kino rozrywkowe? Poniekąd, bo choć punktem wyjściowym „Lucy” jest niemodna już teoria, że człowiek korzysta tylko z 10% swojego mózgu, to reżyser każe nam w nią wierzyć, przynajmniej na czas projekcji. Jednocześnie daje upust swojej miłości do kina sensacyjnego serwując z nieubłaganą intensywnością kolejne, coraz mniej realistyczne sceny akcji. Trudno powiedzieć, kiedy w filmie Bessona zaczyna przeważać głupota nad jakimkolwiek sensem, lecz w moim przekonaniu jest to działanie celowe niż błąd w sztuce. Francuski twórca idzie na całość już w prologu pokazując pierwszą kobietę na Ziemi, jeszcze bardziej przypominającą małpę niż człowieka. Za chwilę zaś widzimy Scarlett Johansson. To prawie jak przejście z rzuconej kości do statku kosmicznego w słynnym filmie Stanleya Kubricka.
Tytułowa Lucy (właśnie Johansson) jest lubiącą imprezować amerykańską studentką mieszkającą na Tajwanie. Jej nowy chłopak prosi, a następnie zmusza bohaterkę, do dostarczenia walizki dla niejakiego pana Janga (znany z „Oldboya” Min-sik Choi), jak się okazuje niebezpiecznego gangstera. Ten zaszywa w brzuchu Lucy woreczek z nową odmianą narkotyków i każe jej przetransportować go do USA. Tyle, że zanim jeszcze dziewczyna opuści Chiny zostaje pobita przez jednego z ludzi Janga, na skutek czego narkotyki dostają się do jej krwiobiegu, powodując w organizmie nieodwracalne i dosyć niesamowite zmiany. Początkowo Lucy wykazuje się tylko wzmożoną siłą, lecz wkrótce zaczyna kontrolować inne żywe organizmy i materię. W próbie zapanowania nad sobą zwraca się o pomoc do znajdującego się w Paryżu naukowca, profesora Normana (Morgan Freeman). Jej tropem zaś rusza pan Jang.
Mogę tylko podejrzewać, że Besson musiał się świetnie bawić kręcąc „Lucy”. Dotyczy to zarówno sposobu, w jaki opowiada swoją fantastyczną historię, jak i samej fabuły, która lawiruje od filmu sensacyjnego przez kino science-fiction, aby w finale nawiązać do wspomnianej już „2001: odysei kosmicznej”, a wszystko to okraszone humorem typowym dla reżysera „Leona zawodowca”. Dla wielu będzie to mieszanka ciężkostrawna, nie dlatego, że Besson nie potrafi zapanować nad całością, jak to miało miejsce przy jego ostatnim filmie, „Porachunkach”, który co chwilę zmieniał konwencję i tonację. „Lucy” pod tym względem to dzieło jednolite i przemyślane, przynajmniej w kwestii realizacji. Reżyser bawi się formą, zwłaszcza w początkowych partiach filmu, przeplatając sensacyjną historię tytułowej bohaterki z wykładem prowadzonym przez Normana. Gdzieniegdzie umieszcza krótkie scenki z udziałem dzikich zwierząt w niebezpieczeństwie, na które już czyha drapieżnik, ukazując analogię do sytuacji, w jakiej znalazła się Lucy. Innym razem wkleja ujęcia cywilizacji w rozkwicie oraz flory i fauny, budząc tym samym skojarzenia z „Koyaanisqatsi” Godfreya Reggio. Pojawia się także licznik wskazujący aktualny procent wykorzystania mózgu przez główną bohaterkę, wypełniając całą powierzchnię ekranu. Czemu to wszystko służy?
Może to oczywiście podkreślać ambicje Bessona, który opowiadając niestworzoną historią podpartą pseudonaukowymi dywagacjami postanowił nie tylko zmierzyć się z tematem, ale i nawiązać do klasyki kina. Stąd natychmiastowe skojarzenia z Kubrickiem, Reggio, Mallickiem, a nawet Kenem Russellem i jego „Odmiennymi stanami świadomości”. Ale twórca „Nikity” jest świadom swoich ograniczeń. Mają rację ci, którzy mówią, że człowieka, który nakręcił „Wielki błękit” już nie ma. W tamtym filmie Besson dotknął absolutu, bez potrzeby sięgania po pomysły rodem z fantastyki. „Lucy” natomiast wyreżyserowała osoba odpowiedzialna za serie „Taxi” i „Transporter”, dlatego obok intrygujących rozwiązań, widz otrzymuje worek pełen idiotyzmów, jak nikomu niepotrzebny pościg po ulicach Paryża.
Siła „Lucy” nie wynika ze spełnionych ambicji, gdyż zbyt często popada w śmieszność. Ale jest to śmieszność, którą Besson akceptuje i w ten sposób ujarzmia – dlatego kręci jak natchniony każdą głupotę zrodzoną w swojej głowie, ani na moment nie pozwalając, aby film zamienił się w przeintelektualizowany bełkot. Stawia na widowisko i rozrywkę, podaną w sposób lekki i niezobowiązujący. Unika bufonady, choć dla wielu widzów już sam pomysł wyjściowy i fakt, że reżyser/scenarzysta postanowił nakręcić o tym film, będzie nie do zaakceptowania.
No bo, o czym tak naprawdę opowiada Francuz? O superistocie zdolnej do… wszystkiego. Po pewnym czasie dla Lucy nie ma rzeczy niemożliwych, żadnych granic, ani przeszkód. Czy w takim razie i Besson nie ma prawa do tego, aby zaszaleć i spróbować przekroczyć granice? To mu się nie udaje, choćby dlatego, że jest Lukiem Bessonem, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jednak wyszedł z próby obronną ręką. Nakręcił film w swoim stylu, znów czyniąc z bohaterki silną jednostkę, tym razem wręcz z boskimi atrybutami, ale zlęknioną, przeczuwającą, że zachodzące w niej zmiany doprowadzą ją na skraj człowieczeństwa. Jest konsekwentny w swojej wizji i dosłowny, lecz, przynajmniej w przypadku niżej podpisanego, częściej budzi to zdrowy śmiech niż zażenowania. Idzie na całość, a przynajmniej tak daleko, jak tylko potrafi, w ani jednym momencie nie sprawiając wrażenia człowieka, który wierzy w opowiadaną przez siebie historię. Hipoteza, która jest podstawą filmu wydaje się wielce nośna i inspirująca, ale nie dajmy się zwariować, ani tym bardziej wykłócać o jej prawdopodobieństwo.
Jest też coś jeszcze – już dawno żaden jego film nie wyglądał tak dobrze jak „Lucy”. Po latach kręcenia kolejnych „Arturów” oraz zupełnie nie pasujących do niego „Lady” czy „Porachunków”, w końcu zrealizował dzieło potwierdzające jego niebywały talent. Nie wszystkim musi się podobać scenariusz, ale reżysersko jest to najlepszy film Bessona od czasu „Piątego elementu”