DZIKIE WYSPY. Piraci z Antypodów
I jakkolwiek Dzikie wyspy są o rok starsze od produkcji Spielberga i Lucasa, których przypuszczalnie zainspirowały, to duch Kina Nowej Przygody i nawet nieco komiksowe zacięcie są tu aż nadto widoczne. Mimo wspomnianego brudu i ewidentnie dojrzalszego podejścia do pirackiego fachu – u Fairfaxa są to po prostu często sięgający po broń biznesmeni, swoiste rekiny pływającej finansjery – z czasem do głosu coraz częściej dochodzi nieskrępowana rozrywka, a wraz z nią kilka wybitnie naciąganych względem reszty intrygi scen. Dość napisać, że w finale dostajemy tu wręcz moment żywcem wyjęty z kreskówkowej niedoli Wilusia Kojota. A żarty słowne i/lub sytuacyjne są na porządku dziennym. Dalekim, mimo wszystko, od slapsticku oraz od wspomnianych już nie raz karaibskich wilków morskich, z którymi Dzikie wyspy dzielą się jeszcze podobnie przewrotnym finałem.
Być może z powodu tego dualizmu i niezdecydowania film poległ w kinach. Chociaż z pewnością w tym wypadku zaszkodziły mu także pozakulisowe walki. Powstała w całości za fundusze Nowej Zelandii i kosztująca około 7,5 milionów tamtejszych dolarów (tuzin w amerykańskiej walucie), produkcja ta dostała się pod dystrybucyjne skrzydła studia Paramount, które nie tylko wepchnęło jej premierę pomiędzy nową część Jamesa Bonda i thriller Clinta Eastwooda, ale też postanowiło ograniczyć koszty marketingu do niezbędnego minimum. Dzikie wyspy dosłownie przepłynęły więc przez świadomość widzów, zarabiając zaledwie ułamek swojego budżetu.
Podobne wpisy
Film poniósł tak dużą klęskę, że muzyka Trevora Jonesa (Ostatni Mohikanin) – notabene naprawdę dobra, ze wspaniałym, klasycznym tematem przewodnim – długo pozostawała w niebycie, dopiero po blisko trzech dekadach doczekując się limitowanej edycji płytowej (obecnie, rzecz jasna, wyprzedanej). Jak łatwo się domyślić, porażka ta skazała na banicję również reżysera, który kolejny film nakręcił dopiero pięć lat później, a ostatecznie zamknął swój dorobek w zaledwie trzech, niezbyt popularnych produkcjach i na stałe osiadł w świecie telewizji. Ferdinand Fairfax zmarł zapomniany przez branżę w 2008 roku.
Dziś, w dobie n-tych odsłon Piratów z Karaibów, jego korsarski film leży gdzieś na dnie, obok sobie podobnych wpadek, kojarząc się głównie z tym, że spopularyzował nowozelandzką gałąź przemysłu filmowego. No i z erą VHS, w której również nie był pierwszoligowym hitem. Trochę niezasłużenie, bo nawet jeśli ekranowi piraci są chwilami zbyt dobroduszni i przejaskrawieni, a akcja i napięcie siadają, po latach nie robiąc już wielkiego wrażenia, to wciąż jest to porządna przygodówka z przymrużeniem oka. Ten chwilami naprawdę wciągający film to miła odskocznia od współczesnych, rozbuchanych i przesiąkniętych komputerem blockbusterów, jakże namacalny fizycznie w porównaniu z nimi (wiszący most czy port na Samoa z przełomu wieków oraz ponad tuzin olbrzymich planów zdjęciowych i autentyczne, zabytkowe okręty – aż czuć, że to wszystko naprawdę znajdowało się na planie).
Pozbawiony wielu elementów, do jakich ten rodzaj kina nas przyzwyczaił – co, o dziwo, wcale go nie przekreśla, a wręcz czyni jednym z oryginalniejszych produktów tego typu – stanowi bardzo miłe patrzydło, z solidną obsadą, dobrą chemią między aktorami, wspaniałymi plenerami i stosowną dynamiką oraz przyjemnym humorem. To lekkie, z nostalgią spoglądające na zamierzchłe czasy piratów kino, zamykające się w przystępnych stu minutach seansu – w sam raz na niedzielne popołudnie, choćby takie spędzone w wannie. Ahoj!
* – Bully Hayes rzeczywiście był piratem, który działał na południowym Pacyfiku w połowie XIX wieku. Naprawdę nazywał się William Henry Hayes, a przydomek „Bully” zyskał, będąc wyjątkowo upierdliwym i nieznośnym dla swej załogi. Został zamordowany w 1878 roku. Paradoksalnie mocno wybielono go na potrzeby filmu, a jego druha, Bena Pease’a, zamieniono na drania. Inkarnacja Hayesa pojawia się też w His Majesty O’Keefe (1954), gdzie wcielił się w niego Charles Horvath.