DZIKIE WYSPY. Piraci z Antypodów
Przygodowe historie korsarskie, choć z reguły bardzo widowiskowe i energiczne, nie mają szczęścia do widzów. Nierzadko kończą więc na finansowej mieliźnie, dobici przez zdradliwych jak morze krytyków. Opowieści spod znaku czaszki i dwóch skrzyżowanych ze sobą piszczeli wielokrotnie próbowano na dużym ekranie reanimować, chcąc przywrócić im dawną chwałę z czasów Errola Flynna. Zanim jednak na horyzoncie pojawili się Piraci z Karaibów, o bezlitosne fale box office’u rozbijał się każdy kolejny projekt tego typu. Film o piratach, Żółtobrody, Szkarłatny pirat, Piraci Romana Polańskiego, Wyspa piratów – wszystkie te produkcje efektownie zatonęły na dużym ekranie. Do tej listy dopisać też można nowozelandzkie dziecko wczesnych lat 80., na pirackiej mapie znane bardziej pod nazwą Nate and Hayes.
I chociaż Savage Islands – bo i pod takim tytułem zna go zagraniczna widownia – ma swoje korzenie w historycznej prawdzie*, to posiada wiele wspólnego z przygodami kapitana Jacka Sparrowa i spółki. Abstrahując od bardziej przyziemnego, pozbawionego fantastycznej otoczki sznytu, fabuła również opiera się tu na dychotomii trzech postaci, z których jedna jest kobietą. I ta kobieta – śliczna Jenny Seagrove – zostaje pewnego radosnego, bo w zamierzeniu ślubnego popołudnia porwana przez złych piratów. Jej śladem, tak samo jak w późniejszym hicie Disneya, podąża ukochany (uroczo naiwny Michael O’Keefe). Aby odzyskać lubą, musi połączyć siły z niecnym korsarzem, którego wcześniej chciał zabić – z postrachem marynarzy, Bullym Hayesem (w tej roli Tommy Lee Jones w stylówie, jakiej próżno szukać w reszcie jego dorobku). I tutaj także na ich drodze staje odwieczne nemezis tytułowego kapitana – nieprzyjemny i pozbawiony sentymentów Ben Pease (Max Phipps).
Podobne wpisy
Z kumplami z Karaibów łączy krążących po południowym Pacyfiku rozbójników jeszcze motyw przemijania świetności piractwa i starcia z nowoczesnością. U Verbinskiego temat ten został poruszony dopiero przy okazji części trzeciej, a i wtedy stanowił raczej delikatne tło dla wciąż zachowujących swoją świetność drewnianych łajb. Tymczasem w debiucie Ferdinanda Fairfaxa z 1983 roku już w jednej z pierwszych scen Jones stwierdza bez ogródek, że „one gniją”, a w dalszym przebiegu akcji staje on w szranki z nowoczesnym, stalowym molochem cesarstwa niemieckiego, reprezentowanego tu przez małego, gniewnego i dumnego barona Von Rittenberga (Grant Tilly). Akcja dzieje się wszak pod koniec XIX wieku, u progu przemysłowej rewolucji, która nie oszczędziła także królestwa Posejdona. I trzeba przyznać, że jest to unikalny w danym gatunku obrazek. Jak wszystko inne, sprowadzony ostatecznie do typowej, awanturniczej zabawy, lecz nadający filmowi nieco ciekawszych niż zwykle rys.
Takie podejście zgrabnie łączy się z nieco bardziej realistycznym – przynajmniej początkowo – podejściem do tematu piractwa w ogóle. Scenariusz, za który odpowiadał między innymi nieodżałowany John Hughes, zahacza tu między innymi o niewolnictwo, a pod względem realizacji film jest całkiem krwawy (jak na dzisiejsze standardy). Jest to tym ciekawsze, iż jego kategoria wiekowa to łagodne PG. I chociaż próżno szukać tutaj jakichś naprawdę drastycznych scen, to twórcy ani razu nie ukrywają przed nami, że jest to brutalne życie, w którym prędzej czy później trzeba sobie ubrudzić ręce kolorem czerwonym, z reguły nie walcząc przy tym uczciwie (świetny epizod milczącego wojownika Moaki). Być może dlatego tytuł ten można dopisać do listy niesfornych produkcji swoich czasów, które przyczyniły się do powstania niesławnego PG-13. Na jej czele znajduje się oczywiście mroczny sequel Indiany Jonesa, którego naleciałości także tutaj widać – chociażby w scenie z wiszącym mostem, który po prostu musi się efektownie zerwać.