ZUCHWAŁOŚĆ CHŁOPAKA Z OSIEDLOWEJ ŁAWKI. Rozmowa z Tomkiem Włosokiem, gwiazdą „Diablo”, „Underdoga” i „1983”
Rocznik 1990, absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Pracował już z takimi reżyserami jak Andrzej Wajda, Maciej Pieprzyca i Agnieszka Holland. Dopiero co wystąpił w Underdogu, a od dziś możemy oglądać go w głównej roli w filmie Diablo. Wyścig o wszystko. Z Tomkiem Włosokiem rozmawiamy o edukacji, początkach kariery i ostatnich dokonaniach.
Czasami mówi się o przełomowym momencie w życiu aktora. Końcówka 2018 i początek 2019 to zdecydowanie twój czas. Też tak to czujesz?
Nigdy nie skupiałem się na myśleniu w kategoriach „najlepszego roku w mojej karierze”, bo zależy mi na wykonywaniu dobrej pracy i dostawaniu kolejnych zleceń. A wiadome jest, że trzeba wykonać ją najrzetelniej, jak się tylko da, więc cały ten proces prowadzący od jednego filmu do drugiego jest po prostu wynikiem ciągłej pracy. Takie rzeczy dobrze brzmią w biografiach, więc wiem, czemu się o to pyta, a jeśli 2019 zaowocuje w kolejne ciekawe projekty, to będę się oczywiście cieszył. Nie myślę jednak o tym wszystkim w ten sposób i ten „mój” czas postrzegam jako nieco dłuższy proces niż przełom dwóch lat.
A jak to się wszystko zaczęło? Młody chłopak postanawia któregoś dnia, że będzie żył z udawania innych ludzi…
Uśmiecham się na samą myśl o tym wszystkim. Trzeba zacząć od tego, że na początku w ogóle aktorstwem się nie interesowałem, a szczególnie w czasach, gdy byłem zwykłym chłopaczkiem z osiedla, który siedział z kolegami na ławce i zastanawiał się wraz z nimi, co będzie robił w przyszłości. W tamtym okresie aktorstwo zupełnie nie pojawiało się w tych rozważaniach i snuciu wizji o jutrze. Któregoś dnia, gdy już cały ten zgiełk z maturami był za mną, należało podjąć jakąś decyzję. Wybrałem studia dziennikarskie, bez większej refleksji, bo wydawało mi się, że skoro pociągają mnie raczej kierunki humanistyczne, to w czasie studiowania obudzi się we mnie dziennikarz. Dużym profitem wynikającym z tego wyboru było to, że poznałem wtedy mnóstwo ciekawych ludzi, zupełnie inaczej wpływających na moją wrażliwość niż koledzy z osiedla, z którymi wprawdzie w dalszym ciągu utrzymuję dobry kontakt, ale najwyraźniej potrzebowałem też kogoś, kto poszerzy moje horyzonty, sprawi, że będę bardziej ciekawy świata. W dziennikarstwie pociągała mnie strona radiowo-telewizyjna, więc postanowiłem dopracować swoje obycie z ludźmi i kamerą, szukając kursów aktorskich, na początku weekendowych.
Poszukiwania doprowadziły mnie do państwowych szkół teatralnych i okazało się, że to wcale nie jest takie łatwe, jak myślałem, a największym błędem jest traktowanie tego jako substytut innej pracy zawodowej lub jej uzupełnienie. Aktorstwu trzeba się poświęcić. Znalazłem w Akademii Teatralnej cosobotnie dni otwarte, czyli zajęcia, na które można przyjść i sprawdzić, czy się w ogóle łapie tego bakcyla. Znalazły się tam elementy ćwiczeń i warsztatów, można było dostać informację zwrotną, czy ktoś się nadaje lub nie. Poszedłem i powiedziano mi, że lepiej będzie, jeśli dam sobie spokój, że mam wszystkie możliwe wady wymowy, a także od pewnej pani profesor dowiedziałem się, że średnio myślę, gdy mówię wyuczony tekst. To mnie „striggerowało”. Pomyślałem, że nie będę słuchał takich rzeczy, zrobię po swojemu.
I tutaj znowu budzi się zuchwałość chłopaka z osiedlowej ławki?
Dokładnie. Zapisałem się na zajęcia logopedyczne, wyjechałem do Krakowa, zapisałem się na roczne studium przygotowawcze Lart studiO, gdzie połknąłem bakcyla, dowiedziałem się o sobie nowych rzeczy, a także zrozumiałem, czemu zachciałem zostać aktorem. Wkrótce dostałem się do krakowskiej Akademii.
Brałeś pod uwagę, kiedy już udało ci się dostać do szkoły, że być może w życiu będziesz robił coś innego?
Wprawdzie zakochałem się w tym wszystkim mocno i nie wiem, czy to regularny stan, którego doświadcza każdy w szkole, ale oczywiście – to nie było tak, że nie widziałem alternatywy dla aktorstwa. Bywało ciężko, na przykład długo trzymało się mnie wrażenie, że lwia część kolegów z roku dłużej obracała się w świecie teatru chociażby jako widzowie, ale dzięki temu czułem się zmotywowany, żeby nadrabiać braki w wiedzy. Cały czas żyję wedle myśli przekazanej mi przez mojego ojca, że w życiu trzeba być gotowym na wiele wyborów zawodowych, ale mam nadzieję, że to już jest to i nie będę stawał przed podobnymi dylematami.
W Underdogu grasz sparaliżowanego, jeżdżącego na wózku brata Kosy granego przez Eryka Lubosa. Biorąc pod uwagę, że zrobiono ten film w całkiem ekspresowym tempie – jak przygotowywałeś się do tej roli?
Ten czas był największym problemem, więc nie miałem go za dużo na risercz. Z drugiej strony najważniejszy w tej roli jest fakt, że wcielam się w brata apatycznego zawodnika MMA, czyli chłopaka, który nie chodzi, więc nie skupiano się na przyczynach oraz życiu codziennym takiej osoby, bo nie ona jest na pierwszym planie. Rzuciłem się w to i zależało mi na tym, żeby mimo zdrowych nóg zagrać kogoś, kto cierpi z powodu kalectwa w kontekście swoich relacji z bratem. Postanowiłem, że całą energię aktorską poświęcę na to, żeby widz sympatyzował z tym bohaterem i nie czuł „ściemy”, ale niepełnosprawność nie była główną cechą mojej postaci. Mój bohater jest jednym z katalizatorów do podjęcia walki przez Kosę. Chłopakiem, który wymaga opieki i poszukuje wzoru do naśladowania, więc Kosa nie chce być dla niego rozczarowaniem. A co do technicznej strony tej roli – wsiadłem na wózek i nie schodziłem z niego przez wszystkie dni zdjęciowe. Niektórzy z ekipy filmowej myśleli, że naprawdę jeżdżę na wózku.
A właśnie, jak oceniasz współpracę z ekipą KSW?
Maciej Kawulski i jego drużyna od początku zajmują się organizacją naprawdę dużych eventów sportowych. Może tak być, że trafiłem na plan filmowy rozumiany jako park rozrywki, eksperyment dla tej organizacji, ale muszę przyznać, że byłem zaskoczony tym, jak dobrze wszyscy sobie poradzili. Podobała mi się aura, która panowała na planie – bez „napinki”, stresu, ale z poczuciem, że trafiłeś między ludzi, którzy kochają robić to, co robią i chcą opowiedzieć o tym za pomocą kina.
Za kilka dni w kinach kolejne kino gatunkowe, tym razem nie o walce, ale o samochodach i nielegalnych wyścigach. Grasz główną rolę w Diablo. Mam wrażenie, że podobnie jak MMA, jest to świat, który dotarł już do nas dawno. Telewizja pokazuje programy interwencyjne o nielegalnych wyścigach. To już czas, żeby robić o tym filmy w Polsce?
Mam nadzieję, że tak. Wielokrotnie słyszałem, że to środowisko u nas istnieje i myślę, że opowiedzieliśmy o tym rzetelnie. Na planie byli oczywiście specjaliści od tego tematu, którzy dbali o to, żeby ta warstwa Diablo była wiarygodna, ale to nie jest kino realistyczne. Lubię obserwować świat nielegalnych wyścigów, ale nie znam się na nim, bo przecież jego cechą jest owo ukrycie przed niewtajemniczonymi. Ten film porusza się w stylistyce nieco komiksowej, chodzi o kolory, nakreślenie postaci, budowanie relacji – to ma oczywiście ogromne ryzyko przerysowania, ale ma też potencjał na jedno z lepszych widowisk w duchu lekkiego kina gatunkowego. Zresztą chyba tak samo, jak seria Szybcy i wściekli. Przecież wraz z pojawieniem się w niej The Rocka zmieniło się w coś na wzór Avengers.
To był dobry rok dla prób opowiadania o polskiej rzeczywistości językiem zachodniego kina. Pokazaliśmy, choćby w Ślepnąc od świateł, że Warszawa może być demoniczna jak metropolie w kinach Michaela Manna. Underdog to dramat sportowy o wielkich pieniądzach. Grałeś w serialowej antyutopii w serialu Netfliksa. Jesteśmy gotowi na to, żeby zrobić na przykład science fiction o stolicy?
Pewnie, że tak. Miłośnicy efektownego kina środka z utęsknieniem czekali, aż w końcu będzie można coś takiego robić w Polsce i to bez uczucia zażenowania. Przecieranie tych szlaków wiąże się z krytyką albo niezadowoleniem, ale cieszę się, że twórcy ryzykują w ten sposób. Jest to potrzebne, aby w końcu odświeżyć formułę naszego kina rozrywkowego, a ja cieszę się, że mogę brać w czymś takim udział.