BULLET TRAIN. Pulp fiction w Orient Expressie [RECENZJA]
David Leitch i Zak Olkiewicz w Bullet Train pełnymi garściami czerpią z dorobku Quentina Tarantino. Dialogi i decyzje montażowe nie zostały nawet zainspirowane Pulp Fiction czy Wściekłymi psami. Zostały z nich po prostu skopiowane. Reżyser Bękartów wojny mógłby być nawet z tego dumny. Wszak jego kino to jedna wielka intertekstualna gra utkana z zapożyczeń, cytatów i odniesień do innych dzieł kinematografii. Bulllet Train nie jest jednak hołdem udanym. To list miłosny do Tarantino napisany niepewną ręką na papierze toaletowym w pociągowym WC.
„Bullet Train”: Wściekli dżentelmeni
Bullet Train to ekranizacja powieści o tym samym tytule, którą napisał Kōtarō Isaka. Głównym bohaterem filmu jest spec od brudnej roboty o pseudonimie „Ladybug” (Brad Pitt). Otrzymuje on zlecenie przechwycenia tajemniczej walizki, która znajduje się w ekspresowym pociągu z Tokio do Morioki. Na miejscu odkrywa, że nie tylko on otrzymał zadanie odnalezienia bagażu i przekazania go swoim zleceniodawcom. W pociągu znajduje się czterech innych zawodowców, którzy usiłują go zdobyć. Rozpoczyna się walka na śmierć i życie, w której wszystkie chwyty są dozwolone.
Od momentu, gdy przeczytałam opis nowego filmu Leitcha, czułam w kościach, że twórcy będą starali się zrealizować go po tarantinowsku. Nie spodziewałam się jednak, że już w dziesiątej minucie usłyszę przestępców spierających się o swoje pseudonimy, że chwilę później zobaczę szereg retrospekcji rodem z Pulp Fiction czy Bękartów wojny, a cały film będzie aspirował do roli popkulturowej rozprawy o przeznaczeniu i przypadku. Na Tarantino się zresztą nie kończy. Nie brak tu także inspiracji kinem Guya Ritchiego, jego teledyskowym montażem i charakterystycznym typem postaci. Przestępcy są tu równie nieudolni, co pewni siebie, mówią szybko i dużo, a do tego Aaron Taylor-Johnson wygląda tak, jakby wrócił właśnie z planu sequela Dżentelmenów (na marginesie, Panie Ritchie, moja przyjaciółka prosi, żeby Pan go z nim nakręcił).
Nie byłoby w tym oczywiście nic złego, gdyby Zak Olkiewicz posiadał takie samo jak Tarantino ucho do dialogów, taką samą jak Ritchie zdolność do budowania tough guys i potrafił zgrabnie ukryć głębszy sens pod szaloną patchworkową fabułą. Niestety, scenarzysta Bullet Train takich zdolności nie posiada. Potok słów wylewający się z ust bohaterów jest po prostu bełkotliwy, rozważania na temat pecha, szczęścia i człowieczego losu są tu wyartykułowane wprost w tandetnych wywodach bohaterów, a przestępczy duet „bliźniaków” o owocowych pseudonimach bardziej niż Vincenta i Julesa przypomina Flipa i Flapa.
Co za dużo, to niezdrowo
David Leitch również nie stanął na wysokości zadania. Ma na swoim koncie kilka udanych filmów akcji, w tym uwielbianego Johna Wicka, ale daleko mu do wspomnianych reżyserów. Jego film ugina się pod ciężarem aspiracji, zamiast pozostać po prostu pełną humoru i energii krwawą jatką. Bo kiedy nie stara się być niczym więcej, ogląda się go całkiem przyjemnie.
Niestety, momenty te są rzadkie, gdyż Bullet Train cierpi na nadmiar wszystkiego. Zbyt dosłowne są tu wspomniane już zapożyczenia z Ritchiego i Tarantino, zbyt nachalna jest stylistyka filmu i zbyt dużo tu wtrąceń, przerywników i wyjaśnień powrzucanych bez składu i ładu w narrację. Reżyser nie wie, kiedy przerwać bohaterom ich rozmowy o niczym, powtarza w nieskończoność te same żarty i po tysiąckroć komunikuje, jak groźny jest najgroźniejszy przestępca w filmie. Desperacko stara się być cool, ale wypada to tak świeżo, jak świeże i modne jest to słowo. Źle prowadzi także aktorów. Brad Pitt, który należy do najzdolniejszych w swoim fachu i świetnie radzi sobie w rolach komediowych, w Bullet Train momentami wypada wręcz karykaturalnie. Przez większość czasu kreuje „Biedronkę” z ogromnym luzem i wdziękiem (niczym w Bękartach wojny czy Przekręcie), ale widać, że ktoś ewidentnie kazał mu się zagrywać i tym kimś był bez wątpienia reżyser.
Podobnie wygląda sytuacja z Michaelem Shannonem w roli Białej Śmierci. Tragicznie poprowadzeni są też Joey King i Andrew Koji, których postaci – Prince i Yuichi – są też przy okazji najgorzej zbudowanymi bohaterami o najdurniejszych motywacjach. Gorsza od nich jest jedynie Maria Beetle, która jest tu praktycznie zbędna i na siłę wepchnięta w zakończenie tylko po, by Sandra Bullock mogła pokazać się na ekranie. Z całego tego towarzystwa aktorsko najlepiej radzą sobie wspominany już Aaron Taylor-Johnson oraz Hiroyuki Sanada, a także i Pitt w momentach, kiedy po prostu robi swoje.
O dwóch takich, co szukali walizki
O nadmiarze nie można natomiast mówić w przypadku Karen Fukuhary (wspaniała Kimiko z The Boys) i Zazie Beetz (Deadpool 2, Joker). Pierwsza dostała raptem dwie scenki do zagrania, druga zaledwie kilka minut czasu ekranowego. A szkoda, bo obie aktorki mają w sobie mnóstwo świeżości i fantastycznej energii, które z pewnością wzbogaciłyby opowieść. Sceny z ich udziałem należą zresztą do najlepszych w całym filmie. Nad nimi postawiłabym jedynie wszystkie wspólne momenty Pitta i Taylora-Johnsona, którzy mają na ekranie świetną chemię i doskonale spisują się w duecie. Żałuję, że ich również nie było tutaj więcej. Scena, w której udają bliźniaków, rozbawiła mnie do tego stopnia, że przez kilka minut dosłownie płakałam ze śmiechu (zanim nastawicie się na szczyt komediowej finezji, pamiętajcie, że pisze to fanka Taiki Waititiego, którą bawi latający na miotle Thor i Brad Pitt odkrywający możliwości japońskiej toalety).
Humor jest zresztą jednym z największych atutów Bullet Train. W chwilach, kiedy twórcy nie próbują być zabawni na siłę (a także i w tych, gdy w ogóle nie starają się być śmieszni), ich film jest naprawdę niezłą komedią. Szkoda, że Leitch nie zdecydował się pójść w tę stronę pewniejszym krokiem. Tym bardziej że walki nie są tu ani szczególnie emocjonujące, ani zachwycające wizualnie. Ich poziom wręcz idealnie wpisuje się w niezbyt angażującą emocjonalnie i intelektualnie komedię. Podobnie jak tandetne zakończenie, które miało chyba skłaniać do refleksji nad rolą przypadku i przeznaczenia w ludzkiej egzystencji, a każe zastanawiać się jedynie nad tym, czy to co, przed chwilą obejrzeliśmy, nie było jednak celową parodią gatunku. I znów – wcale nie musiało tak być. Gdyby reżyser nie przedobrzył i pozwolił, by puentą jego filmu był całkiem zaskakujący plot twist doprawiony przepysznym cameo, Bullet Train pozostawiłby po sobie przyjemny posmak (tylko trochę kwaśnej i odrobinę nieświeżej) mandarynki.
Na wstępie nazwałam Bullet Train nieudaną podróbką kina Tarantino, co nie do końca oznacza, że nowy film Leitcha to gniot, który nie powinien był powstawać. Fakt, że jest to film niesamowicie głupi. Fakt, że od większości dialogów więdną uszy i wcale nie rekompensują tego zjawiskowe sceny akcji. Ta chaotyczna mieszanka kina Tarantino, Ritchiego, poprzednich projektów Leitcha i Morderstwa w Orient Expressie jest jednak mimo wszystko całkiem przyjemna w odbiorze. I mimo wszystko świetnie się w tym wykolejonym pociągu bawiłam.