DZIURA W GŁOWIE. Więcej zabitych ćwieków niż zaklejonych dziur
Piotr Subbotko zrobił film, który nie jest łatwy w odbiorze, ale przyjemność nie miała być jego główną atrakcją. Między teatralnymi gestami, rozważaniem nad kondycją oderwanego od wielu warstw i niepasującego gdziekolwiek człowieka znajdują się dwie opowieści – jedna jest mocno metafilmowa i deklaratywna, a druga każe nam się przenieść do głowy głównego bohatera. I może, jak radzi nam Subbotko, również w nas samych, choć nie są to przyjemne miejsca. Przez tę dziurę w głowie reżyser jednak stara się wtłoczyć za dużo nieoszlifowanych tematów, choć finalnie wygrywa odwagą.
Główny bohater jest bezimienny, ale to nie jest jedyny brak, z którym musi się zmagać. Wiemy tylko, że podróżuje z trupą teatralną po najbardziej zapyziałych norach Polski, a widownia wystawianych przez niego dramatów Bernharda nie do końca docenia trudy artystyczne rzemieślnika. W kulminacyjnym momencie spektaklu aktor o twarzy innego aktora, Bartka Topy, wybucha i rozpoczyna tyradę, która piętnuje u motłochu brak zrozumienia dla sztuki. Po tym wszystkim, choć w nieco zamglonym przejściu narracyjnym, postać ta wraca do rodzinnych stron, jak się okazuje – również wiochy. Na miejscu czeka na niego matka i swojego rodzaju wykrzywiona wersja jego samego, cichy mężczyzna siedzący wciąż w pokoju. Bardziej już braku tożsamości nie dało się u tej postaci zaznaczyć.
I na tym poziomie, to jest historii człowieka wypranego z tożsamości, to wszystko działa, bo dawno już nie biła od żadnej postaci na ekranie tak duża samotność, ale nie jest ona jedynym tematem, który interesuje Subbotkę. Opowieść skupia się również na sprawach tożsamości zbiorowej, podlaskiej, przybiałoruskiej społeczności, autopsychoanalizie zagubionego człowieka, a także problemach wynikających z ciężarów dołożonych nam do plecaka przez historię. Wszystko to w przedziwnym miksie, z którego najciekawsze są elementy wizualne oraz wybory aktorskie. Nie bez powodu Bartłomiej Topa, Sandra Korzeniak czy Andrzej Szeremeta (czyli, podobnie jak sam reżyser, współpracownicy Krystiana Lupy) zasiedlają to przepięknie oświetlone uniwersum. Aktorzy z takim rodowodem zadają mnóstwo pytań, stawiają twórcy wysokie wymagania; nie są opatrzonymi twarzami, a każdy z nich wniósł do filmu swój własny świat. Widać więc, że oni również mieli swój wpływ na rodzaj wyborów artystycznych oraz interpretacyjnych. I dobrze by to buczało na deskach teatru, gdzie refleksja nad gatunkiem wpisana jest od wielu lat w samo dzieło, ale w kinie wydaje się zbyt samoświadome. Gęstość obserwacji i skomplikowanie wewnętrzne postaci na ekranie nieco nuży po jakiejś godzinie, ale warto zostać w tej opowieści do końca, bo film oferuje coś na wzór katharsis. „Coś na wzór” to najlepsze określenie tego, co dzieje się w ostatnim akcie. Wizualnie jest to natomiast bardzo interesujący wybór. Świat prawosławia, czyli ikon, oddano tutaj za pomocą kompozycji kadrów, dlatego kolor w Dziurze w głowie jest bardzo ważny – szczególnie żółty. Głównym kluczem kolorystycznym jest ten, który bierze się ze światła. Wnętrza chat, deski teatru, chodniki wiejskie – świat otulony złotem pomaga w tworzeniu aury tajemnicy, ale zwiększa też głębię. Zdjęcia to zdecydowanie najmocniejszy element tego filmu.
Dziura w głowie to impresyjne, trudne w odbiorze poszukiwanie tego “drugiego”. Każdy z nas od momentu narodzin do grobowej deski zmaga się z kimś takim, a tym razem „drugi” jest rodzajem metafory, ósmego pasażera, który nagle wychodzi z człowieka i siada naprzeciwko niego, co u Subbotki wyszło wręcz lynchowsko. Jest to rodzaj obecnego demona, uwierającego nas gościa, którego nie rozumiemy przez całe życie. Reżyser bardzo się stara, żebyśmy go chociaż zauważyli.
Główny bohater jest zresztą aktorem, i to nie tylko w ujęciu zawodowym. Gdy poszczególne warstwy z niego schodzą, docieramy na końcu do właściwego człowieka, ale najpierw trzeba się pozbyć fałszu. To obdzieranie może więc być najtrudniejsze dla widza przyzwyczajonego do prostszego kina, ale twórca najwyraźniej nie jest zainteresowany wygodą odbiorcy. Warto dostrzec walory czegoś, co nawet jeśli rzadko w pełni galopuje, to spada z całkiem wysokiego konia.