Filmy SCIENCE FICTION, przy których NIE TRZEBA MYŚLEĆ
Tytuł zestawienia wcale nie oznacza, że zebrane tu zostały same najgorsze filmy science fiction. Wręcz przeciwnie. Kilka z nich to tytuły legendarne, bez których nie można sobie wyobrazić kina fantastycznego. Chodzi jednak o takie filmy, które wciągają widza czystą akcją, nie udając, że chcą opowiadać skomplikowane teorie naukowe oraz je – co gorsza – na ekranie udowadniać. Współczesne kino science fiction, zwłaszcza to XXI-wieczne, czasem idzie tą wyrozumowaną drogą, komplikując narracje twistami, retrospekcjami, metarefleksjami, opisami eksperymentów, a na dodatek zmuszając widzów do refleksji aksjologicznej itp. I znów z jednej strony to ogromna wartość pozytywna takich filmów SF, a z drugiej, jeśli nieprzystępnie podana, to publiczność dostaje coś takiego jak niezrozumiały treściowo Primer, którego trzeba mozolnie w czasie kolejnych seansów interpretować, a można było jego fabułę zaprezentować jaśniej, tyle że dodając do filmu chociaż 20 minut rozszerzeń dla niektórych scen. Tak więc poniżej 10 produkcji, przy których nie trzeba zbytnio używać zdolności abstrakcyjnego myślenia, a wystarczy oddać się emocjonalnie fabule.
„Stalowy gigant”, 1999, reż. Brad Bird
Zacznę od bajki, aczkolwiek z elementami SF, transhumanizmu oraz nawet polityki. Od Brada Birda dawno już nic nie mieliśmy w kinach, a jego produkcje w świecie pełnometrażowej animacji są zawsze wydarzeniem. Stalowy gigant przeszedł do historii filmu, tego ponadczasowego, który dorosłe dzieci będą zawsze oglądać z rozrzewnieniem. Wymieszał w swojej fabule dramat z fantasy i SF, ale przede wszystkim dał widzom prostą i jednocześnie pozbawioną pretensjonalności historię, którą wystarczy czytać podstawowymi emocjami, żeby ją zrozumieć.
„Avatar”, 2009, reż. James Cameron
Już kilka razy na łamach tego portalu próbowałem rozebrać fabułę Avatara na mniejsze części, żeby zajrzeć, czy coś się koncepcyjnie bardziej skomplikowanego pod nimi kryje. Niestety, nic prócz pięknej formy graficznej nie rzuciło mi się w oczy, a może w myśli. Tak więc Avatar doskonale pasuje do tego zestawienia. Podział na dobrych i złych jest czytelny. Cele jasne, a sposób ich osiągnięcia jeszcze bardziej oczywisty. Czy to oznacza, że Avatar jest złym filmem? Nie do końca. Jest z pewnością efektowny.
„Iron Man”, 2008, reż. Jon Favreau
Iron Man był w MCU tym rodzaje postaci, która jest zaprojektowana, żeby umrzeć. I tak się stało. Żaden heros przecież nie mógł zostać unicestwiony. Wybór padł więc na Iron Mana, który na dodatek pokonał Thanosa. Takie rozwiązanie w sumie również nie dziwi, bo jest metaforą ludzkiej siły, która wcale nie bierze się z nadnaturalnych zdolności, lecz niezłomnego ducha. I Iron Man był niezłomny. Jego walka zaś – zarówno o siebie, jak o świat – oraz niewątpliwa samotność zostały zaprezentowane w najlepszy sposób w całym MCU. Najlepszy oznacza w tym przypadku mądry, czytelny, wychodzący naprzeciw zdolnościom poznawczym widzów.
„Wojna światów”, 2005, reż. Steven Spielberg
Siłą powieści Wellsa zawsze była prostota. Zarówno Spielberg, jak i Haskin przestrzegali tej zasady. Ich filmy są liniowe – nacechowany suspensem wstęp, zawiązanie akcji, bazująca na ucieczce i drodze akcja oraz dość nagły finał. Czuje się niedosyt, że to już nastąpił koniec. Nie ma jednak sensu mieć pretensji do reżyserów. W przypadku Spielberga po mistrzowsku reżyser wkomponował w prezentację kosmicznej apokalipsy, dzieje w sensie ogólnym zupełnie nieistotnych bohaterów, którzy są pionkami w grze sił natury. Kosmitów można uznać za taką korekcyjną moc kosmosu. Dopuściła atak kosmitów, ale tylko w ograniczonym stopniu.
„Predator”, 1987, reż. John McTiernan
Za predatorem stoi bardzo ciekawa i skomplikowana kultura. Może tego nie widać jeszcze w pierwszej części serii, ale urządzane przez rasę Yautja „polowania” są ważną częścią behawioru tych kosmitów. A sam Predator jako film to typowy liniowy akcyjniak z elementami science fiction. I zapewne dlatego oraz dzięki ikonicznemu Arnoldowi Schwarzeneggerowi zyskała taką popularność. Nie jest to produkcja z drugim i trzecim dnem. Główny bohater nie ma egzystencjalnych rozterek. Nie czuje ich również predator.
„Kosmiczna załoga”, 1999, reż. Dean Parisot
Produkcja ta jest pastiszem, więc z zasady powinna być czytelna, bez tajemnic, wprost prezentująca widzom nawiązania do ikonicznych filmów science fiction, głównie Star Treka. Z innych wyśmiewanych filmów znajdziemy tu największą konkurencję ST, czyli Gwiezdne wojny. Uważni widzowie zapewne dopatrzą się jeszcze wielu innych sugestii, ale generalnie chodzi o to, żeby przy filmie się dobrze bawić, a nie zamyślać.
„Terminator”, 1984, reż. James Cameron
Jestem fanem tego filmu, chociaż z perspektywy czasu, w jakim uformowała się kariera Arnolda Schwarzeneggera, nieco uwiera mnie on jako terminator, ale ten zły. Do Schwarzeneggera nie pasują role złoczyńców. Zapracował sobie na ten wizerunek. Tym więc rola u Camerona w pierwszej części serii jest cenna. Poza tym jest bardzo prosta. Terminator idzie, strzela, czasem coś powie, znowu strzela, demoluje, strzela. Co ciekawe, im bliżej finału, tym mniej w nim wizualnie człowieka. Zdejmuje swoją skórę, by na końcu stać się zupełnie bezlitosną maszyną.
„Dzień Niepodległości”, 1996, reż. Roland Emmerich
Całkiem niedawno chyba pisałem o tym filmie w tekście o scenach, które są wewnętrznie sprzeczne. Jest ich całkiem sporo w tej produkcji, która jednak weszła do kanonu filmów science fiction XX wieku. Nie można tego powiedzieć o jej kontynuacji. W kwestii prostoty zaś to w Dniu Niepodległości nie ma żadnego skomplikowanego twistu. Jest prostolinijny atak obcych za pomocą satelitów wysłanych ze statku-matki. Samo rozprawienie się z nimi również nie wymaga wielkich zdolności intelektualnych, przynajmniej u widza. David Levinson musiał być jednak geniuszem, skoro mu się udało zainfekować wirusem system obronny obcych.
„Pluto Nash”, 2002, reż. Ron Underwood
Wyobraźcie sobie, że Pluto Nash jest produkcją niewielką, tanią, a jakże często hejtowaną. Oprócz nominacji w kategorii Najgorszy film 2003 w 2005 roku przytrafiła się jeszcze jedna Malinka, na 25-lecie Złotych Malin w kategorii Najgorsza komedia. Hejt więc dostał odpowiednią pożywkę. W przypadku takiego filmu więc zawsze należy podkreślać, że mimo tej stygmatyzującej nagrody wciąż jest kinem o wybitnych walorach rozrywkowych, a przy tym o ciekawym wizualnym, nieco mrocznym klimacie nawiązującym do gilliamowskiej stylistyki. A przy tym Ron Underwood nie bawił się w skomplikowane metanarracje. Nakręcił prostą, rozrywkową komedię science fiction. I nic by w tym złego dla fanów SF nie było, gdyby Pluto Nash nie używał elementów fantastyczno-naukowych.
„Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki”, 1989, reż. Joe Johnston
Za 18 milionów dolarów udało się nakręcić film, który zarobił ponad 220. To wielki sukces, który rzadko się zdarzał komediom science fiction. Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki wydaje się już dzisiaj nieco zapomnianym tytułem. Nie zagrali w nim żadni znani dzisiaj młodszym pokoleniom aktorzy. Rick Moranis nawet w swoich czasach krótko był gwiazdą, gdyż z powodów osobistych zdecydował się wycofać z aktorstwa. Koncepcja fabuły nawet dzisiaj wciąż jest świeża, a przy tym wymyka się skomplikowanym teoriom naukowym, gdyż świat przedstawiony oraz relacja z nim bohaterów są tak unikalne po „zmniejszeniu”.