WILL SMITH vs. CHRIS ROCK. Upadek obyczajów w Hollywood?
Kilka dni minęło, kurz opadł, a ja wciąż cieszę się, że nie oglądałem tegorocznej ceremonii rozdania Oscarów. Smród po tej gali będzie unosił się jeszcze długo, i to nie z powodów artystycznych, ale obyczajowych. Mamy bowiem do czynienia ze skandalem, i to niemałych rozmiarów. Takim mianem określić trzeba emocjonalną reakcję Willa Smitha na żart Chrisa Rocka. Reakcję zakończoną rękoczynem. To wciąż szokuje. Innymi słowy – nie o filmach po Oscarach gadamy, lecz o tym, że jeden drugiemu dał po pysku.
Muszę zmartwić twórców filmu CODA. Już chyba nikt nie pamięta o tym, że to akurat ich film wygrał, że akurat ich wypociny zostały docenione i wyróżnione. Ja złośliwie dodam, że chyba należę do tego wąskiego (wąskiego?) grona odbiorców, którzy nie widzieli CODY przed jej triumfem, i wciąż niespecjalnie mam ochotę ją obejrzeć, choć wierzę, że jest tego warta. Mimo wszystko stawiałem bowiem na triumf bardziej rozpoznawalnych tytułów. Powiem więcej – gdybym mógł, postawiłbym wszystkie pieniądze na wygraną Psich pazurów, ale nie dlatego, że mi się podobał, bo mi się nie podobał, ale dlatego, że wydawał mi się filmem idealnie skrojonym pod gusta Akademii, oferującym jednocześnie coś obrazoburczego, chwytliwego.
Ale nie te dylematy wzięły górę. Gdy w poniedziałek rano obudziłem się, by sprawdzić wyniki Oscarów, moim oczom ukazał się Will Smith kierujący otwartą dłonią w twarz Chrisa Rocka. Że co? – pomyślałem, będąc pewny, że mamy do czynienia z kolejną tanią zagrywką organizatorów, wyreżyserowaną po to, by wywołać trochę zamieszania. Toż trudno sobie wyobrazić lepszy sposób na podbicie zdychającej od lat oglądalności. Gdy jednak przyjrzałem się twarzom osób biorących udział w tej sytuacji, gdy zobaczyłem emocje wypisane na twarzy Willa Smitha i wcześniejsze zniesmaczenie oddane na twarzy jego żony, gdy przyjrzałem się reakcji Chrisa Rocka i jego zakłopotaniu w związku z tym, że przed momentem ktoś dał mu w ryj za to, że po prostu wykonywał swoją robotę, wówczas przestałem mieć jakiekolwiek wątpliwości. To działo się naprawdę.
Można przekornie napisać, że w końcu na Oscary wpuszczono trochę życia. Trochę prawdy wyłoniło się z tego fałszu. Przez lata byliśmy przyzwyczajani do tego, że ta impreza jest swego rodzaju targowiskiem próżności. Zbiera ona najważniejszych przedstawicieli i przedstawicielki branży filmowej – towarzystwo wzajemnej adoracji – w jednym miejscu, w jedną magiczną noc, po to, by móc się wypromować, poklepać po plecach, powzruszać, pouśmiechać do kamer i aparatów fotograficznych, a po całej tej celebrze odpowiednio dobitnie poświętować, taplając się w poczuciu swojej zajebistości. Szczerze mówiąc, to właśnie był jeden z powodów, dla którego kilka lat temu świadomie zrezygnowałem z zarywania nocki dla tej imprezy. Rzygać mi się chciało na samą myśl o tej tonie sztuczności, udawanych min i rzucanych w eter frazesów, których ponownie miałbym być świadkiem. Aurę tę wzmacniały werdykty Akademii, które choć zawsze miały silny podtekst społeczno-polityczny, to w XXI wieku się to ewidentnie nasiliło za sprawą postępujących kulturowych zmian (choć, przyznaję, kilka werdyktów się udało – tak, do ciebie mówię, Joon-ho Bong).
Ale zostawmy to, bo swojej wypowiedzi nie chciałem kierować w stronę rozważań na temat tego, czy Oscary jeszcze są komukolwiek potrzebne – choć jestem zdania, że jest to pytanie, z którym powinniśmy się prędzej czy później zmierzyć. Najwyraźniej jednak, dzięki incydentowi z niedzieli, producenci gali wciąż czerpią z tej imprezy korzyści. Co bowiem ciekawe, wychodzi na to, że z punktu widzenia komercyjnego wszystko wydaje się na miejscu – wartość reklamowa incydentu z udziałem Smitha i Rocka jest liczona w milionach, gdyż w samej Polsce ukazało się kilkanaście tysięcy publikacji związanych z ostatnią galą rozdania nagród. Tego przynajmniej mogłem się dowiedzieć dzięki raportowi Instytutu Monitorowania Mediów. Innymi słowy – ten skandal w niespotykany dotychczas sposób narobił na tyle dużego szumu w Internecie, że jakkolwiek byśmy go ocenili, reklamodawcy mieli z niego pożywkę.
Ale, no właśnie, jak byśmy ocenili incydent Smith vs. Rock? Czy możemy w ogóle go oceniać? W jaki sposób się do tego ustosunkować? Przejdźmy do meritum.
Jak wielokrotnie bywa, i tym razem należy spojrzeć na sprawę wieloaspektowo. Jeśli istnieje relatywizm moralny, to do tej sytuacji nadaje się on idealnie. Z jednej strony mamy bowiem kochającego (nie wiem tego, choć tak zakładam) męża. Męża, dodajmy, nominowanego tego wieczoru w najważniejszej dla niego kategorii, więc będącego ewidentnie na cenzurowanym. Mamy też jego żonę, cierpiącą na łysienie plackowate, rzadką i cholernie przykrą chorobę, za sprawą której Jada Pinket-Smith zdecydowała się na całościowe obcięcie włosów na głowie. Co, dodajmy, jest dla kobiety aktem wagi szczególnej, wręcz symbolicznym i na pewno ekstremalnie nieprzyjemnym. Obie te strony poczuły się oburzone słowami, które padły ze sceny. Oburzone na tyle, że mąż postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, podejmując w jednej chwili, po kontakcie wzrokowym z żoną, radykalną decyzję o fizycznym zaatakowaniu tego, który powiedział o jedno słowo za dużo, wymierzając mu siarczysty policzek. Wszystko to dzieje się, przypomnijmy, nie gdzieś w kuluarach, ale na oczach milionów ludzi.
Ale jest też druga strona tego medalu. Tą stroną jest sytuacyjna umowność, ramy spektaklu odbywającego się na naszych oczach. Tą stroną jest także demokratycznie wywalczona wolność słowa, ale także gwarancja nietykalności osobistej, płynąca z prawa. Przedstawicielem tej strony jest Chris Rock, którego, niestety, stawiałbym w roli pokrzywdzonego. Bez względu na to, czy dzięki temu zyskał na popularności, a bilety na jego wystąpienia będą przez długie miesiące i lata notować rekordową sprzedaż. To jednak nadal pokrzywdzony tej sprawy. Dlaczego? Dlatego, że ten facet po prostu robił to, co robić potrafi najlepiej – drwił, żartował, robił show. I dostał za to w ryj. Myślę, że trafnie skomentował to Jim Carrey, dając do zrozumienia, że jeśli Smith najpierw uderza kogoś na scenie, a potem dostaje Oscara i po przemówieniu widownia klaszcze mu na stojąco, to jest coś z tym światkiem mocno nie halo. Powiedział to ten, który doskonale zna reguły komedii. Warto zadać przy tej okazji pytanie – co Rickym Gervaisem i jego słynnymi występami na Złotych Globach? On nie żartował, on wylewał na całą śmietankę Holly wiadro pomyj. I co teraz? Powinniśmy go za wypowiadane wówczas słowa spalić na stosie?
Nie mam najmniejszej wątpliwości, że żart skierowany w stronę kobiety, odnoszący się do jakiegoś jej uszczerbku zdrowotnego, fizycznego defektu, powinien być żartem przemyślanym dwukrotnie. Podejrzewam także, że pomimo tego, że państwo Smith na czerwonym dywanie wyglądali na szczęśliwych, choroba żony i decyzje, jakie stały się jej wynikiem, musiały mocno dać się w domu we znaki. Ta rodzina przeszła wspólnie niejedno i najwyraźniej, zamiast ich to zniszczyć, jeszcze ich to umocniło. Ale na Boga, toż dążymy do pewnej równoprawności kulturowej, współzależności kobiet i mężczyzn, w tym kierunku zmierza ten świat. Dawno też zapomnieliśmy o tym, kim byli dżentelmeni, nikt nie musi już stawać w obronie kobiet, bo przecież one doskonale potrafią zadbać o swoją niezależność – przynajmniej tak jest to przez nie komunikowane. Czym jest zatem ten policzek, jeśli nie znakiem, że gdzieś pomimo całej tej trwajacej dyskusji o tym, jakie powinno być nowe społeczeństwo, jacy powinniśmy być nowi, lepsi MY, w głębi duszy jesteśmy wciąż przestraszonymi stworzeniami, dla których jedyną metodą walki o swoje i dobro bliskich jest argument siły? Kultura jakoby chciała tworzyć nam sterylną bańkę, która nieustannie pęka w zetknięciu z dynamiczną, trudną do zamknięcia w stałych i niezmiennych ramach rzeczywistością.
Nie zmienia to jednak faktu, że osobiście jestem zniesmaczony tym, co się stało. I chciałbym to na koniec mojego przydługiego wywodu bardzo mocno podkreślić. Jestem zdegustowany tym, że emocje i idąca za tym przemoc wzięły górę nad aspektem artystycznym całego tego przedsięwzięcia. Nie potrafię patrzeć na zamieniające się już w memy zdjęcia z Chrisem Rockiem uginającym się od ciosu Willa Smitha. Najbardziej żenujące jest w tej sprawie jednak nie tyle to, że się to odbyło, ale to, co było jego następstwem. Żałosne było tłumaczenie się Smitha, jakieś bzdurne odniesienia do miłości i Boga podczas przemówienia z Oscarem w ręku. Nie wiem jak wy, ale nie uwierzyłem w ani jedno słowo. Albo broni honoru żony, albo idzie z prądem i wybiela się tylko po to, by nie wyjść na przemocowca, którym, sorry, ale de facto jest i pewnie już pozostanie. Bo przecież chyba dało się to załatwić inaczej – wymownie pogrozić palcem Rockowi, nie śmiać się z tego żartu chociażby, chwycić za rękę swoją żonę i wesprzeć ją, gdy jakieś słowa ją zraniły. Ale, no właśnie, to są emocje, a każdy jest ulepiony z innej gliny.
Sprawa wciąż ma swoją kontynuację, ponieważ choć Chris Rock twardo milczy (nawet pomimo nadarzających się okazji), to jednak Akademia wszczęła postępowanie dyscyplinarne przeciwko Smithowi. Ten uprzedził ich i postanowił zrezygnować z członkostwa w tym szanownym gronie, zdając się całkowicie na ich łaskę. Prawda jest jednak taka, że cokolwiek by się nie stało, niesmak pozostanie. Nie mam bladego pojęcia, jak ta jedna głupia reakcja Smitha wpłynie na jego karierę (Netflix już wstrzymał jeden projekt z jego udziałem). Obawiam się, że może jeszcze długo ciągnąć się za nim łatka impulsywnego agresora. To przykre, bo coś musiało wewnętrznie się w nim przelać, pech, że widziało to tyle ludzi, dając pożywkę przeciętnemu Sebie, który teraz będzie wiedział, jak bronić swojej dziewczyny.
Nie zmienia to jednak faktu, że kilka dni temu bańka fałszu pękła, a w Holly upadły obyczaje. Czyż nie? Pudrowaliśmy tę kulturę wyjątkowo starannie, brzydziliśmy się każdym aktem agresji, w tym także tej seksualnej, nakładaliśmy kajdany wszystkim tym, którzy przekraczali granicę, a tu nagle Will Smith wszedł na scenę i… wszystko padło. Wracamy do punktu wyjścia. Wyszło na to, że w naszych żyłach płynie krew, a w naszym sercu biją emocje. Są jednak takie, które powinniśmy umieć trzymać na wodzy.