STAR WARS – czy wywijanie mieczem świetlnym to już SCIENCE FICTION?
Tak, jeśli zobaczymy jeszcze, kiedy rycerz Jedi buduje ów miecz, wybiera odpowiedni kryształ, sam konstruuje emiter, testuje go, ulepsza i wreszcie nim walczy. Jeśli tej otoczki nie ma, miecz świetlny (lightsaber) niczym nie różni się od miecza ze stalową klingą. A mieczy z takimi ostrzami używa się głównie w produkcjach fantasy. Ulepsza się je olejami, zaklina, wstawia klejnoty, graweruje runy itp. Ten z was, kto grał w SWTOR (Star Wars: The Old Republic), przekonał się zapewne, że Gwiezdne wojny mogą być bardziej science fiction niż fantasy. Nawet w pierwszej fazie powstawania, gdy Lucas wraz z ekipą dopiero nakręcili IV, V i VI część, aspirowały do bycia czymś więcej niż popularna historyjka spod znaku magii i miecza, podobnie jak część twardych fanów chciała, żeby ten nimb powagi unosił się nad sagą George’a Lucasa za sprawą naukowych, a nie tylko magicznych odniesień w świecie przedstawionym nieznanej, odległej Galaktyki. Czym więc bardziej jest ta ponadczasowa franczyza dzisiaj – zwykłym fantasy, tyle że osadzonym w alternatywnym świecie przyszłości, science fiction z elementami fantasy czy też osobnymi podgatunkami szeroko pojętej fantastyki nazywanymi „kosmiczną operą” i „science fantasy”? Czego bardziej oczekiwaliby fani? A może saga ewoluowała gatunkowo od fantasy do SF przez te kilkadziesiąt lat obecności na kinowym rynku, zwłaszcza pod auspicjami Disneya?
Zacznijmy od tego, co sądzi o swoich dziełach sam autor. A wielokrotnie je klasyfikował, chociaż zapewne ta taksonomia nie przypadnie wielu ultrafanom do gustu. Nie ulega wątpliwości, że George Lucas wykorzystał wiele motywów z filmów science fiction w Gwiezdnych wojnach, ale nie chciał, aby zdecydowały one o przynależności do gatunku fantastyki naukowej. Świadczą już o tym słowa na samym wstępie – Dawno, dawno temu, w odległej Galaktyce. Poza tym wyjaśnienie, czym jest moc i jak działa, przypomina opowieść o magii i konsekwencjach jej używania. Wreszcie George Lucas bezpośrednio pytany o to, gdzie gatunkowo umiejscowiłby Gwiezdne wojny, odpowiadał, że postrzega je jako opowieść fantasy, względnie science fantasy. Możemy więc mu oddać szacunek i zaakceptować jego potrzebę umieszczania SW poza gatunkiem fantastyki naukowej albo szukać głębiej, w dwojaki sposób zadając być może niewygodne pytania. Po pierwsze, czy definicja science fiction, wedle której klasyfikuje się GW jako niepasujące do gatunku, jest wciąż aktualna? Po drugie, co SW stracą, jeśli zaklasyfikuje się je jako fantastykę naukową, a co zyskują dzięki przynależności do fantasy. No i wreszcie można się pokusić o sformułowanie trzeciego zaczepnego pytania – czy klasyfikacja zaproponowana przez George’a Lucasa będzie zawsze aktualna, więc nie mamy prawa umieścić żyjącego już tak niezależnym życiem od swojego twórcy dzieła w trochę innych ramach gatunkowych?
Jedna z popularniejszych definicji gatunku SF, na którą zwykli się powoływać obrońcy jego czystości dotyczy jak na ironię nie filmu, ale literatury. Datuje się ją na początek lat 50. XX wieku. Sformułował ją Isaac Asimov. Fantastyka naukowa to według niego „dziedzina literatury, która zajmuje się wpływem postępu naukowego na człowieka”. Zgodnie z nią trudno sobie wyobrazić Gwiezdne wojny jako filmy science fiction, bo traktują one raczej o wpływie MOCY na życie człowieka. Technologia jest otoczką dla dziejów postaci – narzędziem, a nie motywem i motorem działania. Gdyby było odwrotnie, Gwiezdne wojny z powodzeniem można by było podciągnąć pod ponadczasową już definicję Asimova. Problem jednak nie do końca został rozwiązany przez samego Lucasa i jest w istocie semantyczny. Lucas powiedział o kilka słów za dużo o swojej sadze – zaklasyfikował ją nie tylko jako fantasy, ale science fantasy, gatunek wybitnie synkretyczny, a więc być może Gwiezdne wojny można nazwać po części fantasy, jak i science fiction.
As a kid, I read a lot of science fiction. But instead of reading technical, hard-science writers like Isaac Asimov, I was interested in Harry Harrison and a fantastic, surreal approach to the genre. I grew up on it. Star Wars is a sort of compilation of this stuff, but it’s never been put in one story before, never put down on film. There is a lot taken from Westerns, mythology, and samurai movies. It’s all the things that are great put together. It’s not like one kind of ice cream but rather a very big sundae.
Podobne:
Odpowiadając więc na pierwsze z pytań, czy science fiction w rozumieniu Asimova jest definicją właściwą dla SW i aktualną również w naszych czasach, wydaje się, że SW wymykają się wąskiej semantyce tej definicji, a i w naszych czasach nie do końca pasuje ona do tego, jak patrzymy na gatunek science fiction w literaturze oraz w filmie. Siedemdziesiąt lat, które minęło od czasu jej sformułowania, zmieniło cały świat filmu, a co najważniejsze zmieniło podejście do technologii. W latach 50. łatwiej niż dzisiaj można było oddzielić życie od zdobyczy techniki. Dzisiaj trudno jest przyjąć postawę „na zewnątrz”. Technologia wręcz w niewyobrażalny dla ludzi z czasów powojennych wkradła się w nasze życie na poziomie najintymniejszym, począwszy od inteligentnych samochodów, a skończywszy na miniwibratorach mieszczących się w kopertówkach noszonych przez kobiety na nudnych imprezach z nudnymi mężczyznami. Gatunek science fiction jest już powszechnie synkretyczny, a saga Gwiezdnych wojen wciąż została z nami we współczesności; i cokolwiek o niej sądzimy, nie powinniśmy jej podporządkowywać ściśle dawnym definicjom tworzonym dla innych czasów, innych odbiorców, a co najważniejsze nie dla filmu.
Spójrzmy na problem jeszcze z innej strony, czysto logicznej. Sklasyfikowanie Gwiezdnych wojen jako produkcji fantasy lub space opery, czyli czegoś, co nie jest science fiction, wymaga od wszystkich sprzeciwiających się zgody co do tego, czym „naprawdę” jest science fiction. Wydaje się to niemożliwe oraz wręcz regresywne. Gatunek science ficiton jest dzisiaj semantycznie pojemny, natomiast niezbyt pojemne są emocje, co jest ich cechą charakterystyczną. Abstrahując więc od emocji i mając na względzie, że dzisiejsza definicja science fiction jest z natury swojej synkretyczna, nawet ze względu na futurologiczną naukowość, która naukowością w sensie eksperymentalnym nie jest, nie można przyporządkować Gwiezdnych wojen ani do science fiction, ani do fantasy. Przypominam tylko, że Gwiezdne wojny np. na Disney+ figurują w zbiorze tytułów science fiction. Z jakiegoś powodu nie jest to fantasy ani space opera, ani nawet science fantasy. To również jest argument, może wynikający właśnie z wizualnej klasyfikacji oraz po części także umotywowany emocjonalnie. Popkultura idzie jak zawsze w awangardzie, nie oglądając się na stare definicje, czego hardcorowi badacze fantastyki naukowej (i George Lucas) nie chcą zaakceptować. Niewątpliwie Gwiezdne wojny zmieniły definicję science fiction i nie ma od tego odwrotu.
Argument, że Gwiezdne wojny nie są science fiction, jest w dużej mierze emocjonalny, przekonujący z wielu powodów. Po pierwsze, pozwala ludziom, którzy patrzą na science fiction pejoratywnie, nadal cieszyć się Gwiezdnymi wojnami bez konieczności trzymania się pewnych standardów; i na zasadzie samooszukiwania się, że podoba im się coś mądrzejszego niż „głupia fantastyka”, tak pogardzana przez wielkich literatów i krytyków. Z drugiej strony właśnie im, tym wszystkim salonowym mistrzom pióra, analizującym swoje emocje dniami i nocami bez racjonalnego celu, ta odmowa prawa do naukowości i fantastyczności w stosunku do Gwiezdnych wojen pozwala zdjąć z siebie konieczność dyskusji na tematy związane z tym gatunkiem. Jest on przecież dla nich tak naprawdę słabo znany, żeby nie powiedzieć, że w ogóle stanowi osobliwą enigmę, na temat której z zapałem godnym dopiero co wyświęconego księdza, którego wysłano do jakiejś Koziej Wólki na Podhalu, chcą ciągle krytycznie dyskutować. Za każdym razem, gdy Gwiezdne wojny są klasyfikowane jako „nieprawdziwe” science fiction, pojawia się również, jak to w logicznej alternatywie, semantyczne odbicie tej sytuacji. Alternatywa na dwa człony, a więc… Gwiezdne wojny są albo zbyt dobre, kultowe, historyczne, artystycznie piękne itp., żeby przynależeć do czegoś tak pośledniego jak science fiction, albo to właśnie science fiction jest zbyt doskonałym gatunkiem dla czegoś tak naiwnego jak Gwiezdne wojny. Czy więc nie lepiej, żeby były i nie były science fiction równocześnie?
Mówienie, że Gwiezdne wojny nie są „prawdziwym” science fiction, wymaga, żebyśmy wiedzieli, jak „prawdziwie” science fiction wygląda lub czym jest. A przecież to niemożliwe, bo science fiction nie składa się tylko ze „science”, ale i z „fiction”. I celowo użyłem tu czasownika „wygląda”, bo dzisiaj wciąż postrzegamy science fiction głównie przez WYGLĄD, a nie myślowy sens. Stąd może też problemy z klasyfikacją GW? Bo wyobraźcie sobie, że w bardzo popularnym rozumieniu, w którym nie ma nic złego (sam po części jestem pod jego wpływem), za science fiction ma się każdy film, książkę, komiks itp., w którym możemy znaleźć eksplorację kosmosu, obcych, zaawansowane komputery, statki kosmiczne, więc generalnie wszystko, co technologicznie jeszcze w naszej rzeczywistości nie istnieje. W Gwiezdnych wojnach to znajdziemy, więc są produkcją science fiction, mimo że nie „rozważają”, jak w definicji Asimova, wpływu technologii na ludzkie życie. Co więc SW traci poprzez ewentualną przynależność do SF?
Magię, tajemnicę, wieloznaczność i wartość w oczach zarówno twardych fanów sagi, jak i fanów fantastyki oraz wszystkich tych, którzy traktują fantastykę naukową jako coś gorszego. W ich oczach fascynacja SF cechuje ludzi niedojrzałych lub dzieci, jakby to one i ich ogląd świata były z zasady gorsze. Ten emocjonalny stosunek fanów fantasy do umieszczania SW za wszelką cenę poza SF, prowadzi ich na manowce. To wymyślanie przeróżnych podgatunków również, żeby tylko zaakcentować nienaukowość Gwiezdnych wojen, podczas gdy fakty są tak twarde jak hełm Dartha Vadera. Otóż prócz definicji science fiction Asimova istnieje jeszcze wiele innych, formułowanych np. przez Samuela Delany’ego, Kingsleya Amisa, Arthura C. Clarke’a i wielu innych. Wspólnym mianownikiem ich wszystkich jest jednak zgoda co do tego, że SF opowiada o wydarzeniach przyszłych wobec autora, a tę przyszłość można wywnioskować nie tylko z chronologii, ale i wizualnej oceny rozwoju przedstawionej w danym utworze artystycznym technologii. Trudno ująć ten gatunek w ramy zasad, bo z czasem ciągle się zmienia, dezaktualizuje i ewoluuje. Inny był w latach 50., inny w czasie premiery Nowej nadziei, a inny jest dzisiaj. Czasem trudno się w tych zmianach odnaleźć, a fantasy od lat pozostaje niezmienne. Przez tysiące lat kultura i technologia w światach magii i miecza nie ewoluuje, tylko zadziwiająco stoi w miejscu.
Tak więc wydaje się już logiczne, że jednym z powodów, dla którego część fanów nazywa Gwiezdne wojny „kosmiczną fantazją” lub „kosmiczną operą”, jest to, że te gatunki mają definiowalne zasady, niezmienne w czasie, przekazywalne z pokolenia na pokolenie, a więc bezpieczne. Gwiezdne wojny mogą być kosmicznym fantasy lub operą kosmiczną. Nie mam nic przeciwko. Warto jednak być świadomym, że owa fantazyjność i operowość są oparte o konstrukcje science fiction.
Świat Gwiezdnych wojen nie mógłby zaistnieć, gdyby nie technologiczna futurologia, mająca wpływ, jak to chciał Asimov, na życie człowieka. Coś na ten temat miałby do powiedzenia Han Solo zamrożony w karbonicie. Każdy to może zobaczyć. Rzeczywistość SW posiada urządzenia i technologie typowo z przyszłości, nieważne, że otacza je moc, nieważne, że linia czasowa sagi nie ma nic wspólnego z naszymi stuleciami i tysiącleciami. Technologia w GW to czyste science fiction, które nadaje historii rytm wespół z mocą. Zgadzam się, że opowieść jest magiczna, dosłownie, a walki na miecze wspierane użyciem mocy są żywcem wyjęte z filmów fantasy, ale to w niczym nie zmienia obecności technologii, nie ruguje miecza świetlnego, droidów, hipernapędu, superkomputerów. Gwiezdne wojny funkcjonują w uniwersum science fiction. Nic tego nie zmieni, a już na pewno żadne pragnienie fanów, ani nawet George’a Lucasa. Szacunek do jego opinii nie musi polegać na wzbranianiu się przed wyrażeniem własnej. Gwiezdne wojny to w jakiejś części historia zbudowana na science fiction. I tak będzie aż do momentu, kiedy świat, który nas otacza, zapełni się statkami kosmicznymi, robotami, latającymi samochodami, fazerami, skokami w nadświetlną i innymi fantami z fantastycznej dzisiaj popkultury.
Niech jednak fani SF uważają. Kiedyś, pewien bardzo mądry autor fantastyki naukowej, Kurt Vonnegut stwierdził, że fani SF mają pewną problematyczną cechę, która sprawia, że gatunek ten jest trochę wyśmiewany w środowisku literatów – otóż fani SF uwielbiają nie spać całymi nocami i kłócić się, co to w ogóle jest to science fiction, jakby sami tego nie byli pewni. Czy więc fantastyka naukowa w ogóle istnieje? A może lepiej zamiast nazwy „science fiction” używać terminu futurologia?